Trudno uwierzyć, że po
tylu latach odchodzisz z „M jak miłość”.
Na moją decyzję miało wpływ wiele czynników. Długo byłem bardzo
zadowolony z tej współpracy, ale powoli zaczęła we mnie dojrzewać
potrzeba zmiany. Dwa lata tamu obchodziłem czterdzieste urodziny i
poczułem, że jestem w punkcie zwrotnym, że czas ułożyć życie zawodowe
na nowo. Być może tę decyzję dopełnił udział w programie „Twoja twarz
brzmi znajomo”. Moje występy były przyjmowane entuzjastycznie przez
widzów i kolegów, aktorów. Ogromnie mnie to cieszyło; poczułem, że mam
w sobie wiele kolorów i potencjał aktorski, który powinienem
wykorzystać także poza planem „M jak miłość”. Żywiołem aktora jest
wcielanie się w różne postaci, tymczasem ja na wiele lat związałem się
z jedną.
Jakie inne czynniki
sprawiły, że postanowiłeś odejść z serialu?
Przez osiemnaście lat w życiu Marka Mostowiaka zdarzyło się chyba
wszystko. Potencjał tej postaci zaczął się wyczerpywać, czemu trudno
się dziwić. Ilość przygód, które mogą przydarzyć się bohaterowi, jest
ograniczona. Miałem poczucie, że pokazałem już wszystkie kolory Marka,
trudno już było widzów czymś zaskoczyć, zaczęła się wkradać rutyna.
Zapragnąłem wejść w skórę kogoś zupełnie innego, o innej energii i
ekspresji. Funkcjonuję jako Marek Mostowiak nie tylko w umysłach
widzów, ale również reżyserów i producentów, którzy prawdopodobnie nie
mieli okazji zobaczyć mnie w innej odsłonie. Sukces serialu przyniósł
mi wiele korzyści, ale na osiemnaście lat przywiązał mnie do jednej
postaci. Przez ten czas nie otrzymałem żadnej innej, dużej propozycji
filmowej czy telewizyjnej.
Dlaczego tak długo grałeś
w „M jak miłość”?
Granie dużej roli w popularnym serialu, który jest emitowany przez
długi czas, z kilku powodów jest wymarzoną sytuacją dla aktora.
Przynosi uznanie widzów, rozpoznawalność i stabilność finansową.
Pracowałem na planie z „M jak miłość” z bardzo dobrymi aktorami, między
innymi Teresą Lipowską, Witoldem Pyrkoszem, Emilem Karewiczem, Małgosią
Kożuchowską czy Dominiką Ostałowską. Podpatrywałem ich i uczyłem się od
nich zawodu. Miałem wieloletni trening przed kamerą; to doświadczenie
nie do przecenienia. Jednocześnie, wbrew temu, co można sobie
wyobrażać, praca na planie „M jak miłość”, nigdy nie zajmowała mi
więcej niż kilka dni w miesiącu. Mogłem spełniać pasje zawodowe,
podróżować, czytać książki, spotykać się z ludźmi.
Miejscem, gdzie
spełniałeś się artystycznie, był wrocławski Teatr Pieśń Kozła?
Tak. To międzynarodowy zespół, jedna z najlepszych niezależnych grup
teatralnych w Europie, która nawiązuje do idei Jerzego Grotowskiego czy
Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice. Stworzyli niezwykłą metodę
pracy nad spektaklami opartą na ruchu, śpiewie i wspólnych
wielogodzinnych improwizacjach. Wymaga to ogromnej dyscypliny i
precyzji, a jednocześnie całkowitej swobody i twórczej odwagi. Gdy w
2005 roku po raz pierwszy zobaczyłem ich spektakl i wziąłem udział w
warsztatach, od razu wiedziałem, że to jest teatr, jakiego zawsze
szukałem. Byłem gotów zrobić wszystko, by móc z nimi pracować. Okazało
się, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie „M jak miłość”. Aby poznać
metodę pracy Teatru Pieśń Kozła, musiałem zapisać się na uniwersytet w
Anglii, dla którego ten zespół prowadził we Wrocławiu podyplomowe
studia aktorskie, oczywiście w języku angielskim. W Wielkiej Brytanii
za studia sporo się płaci. Było mnie na to stać tylko dlatego, że
grałem w serialu. W dodatku musiałem prawie na rok zrezygnować z pracy
i żyć z oszczędności. Na szczęście producent zgodził się, bym na jakiś
czas zniknął z ekranu - mój bohater miał wypadek i leżał w śpiączce, a
ja spełniałem swoje artystyczne marzenia. Po ukończeniu studiów przez
kolejnych dziewięć lat byłem członkiem tego zespołu, nasze spektakle
zdobywały prestiżowe nagrody na festiwalach na całym świecie. To było
moje najpiękniejsze zawodowe doświadczenie, które od nowa uformowało
mnie jako człowieka i aktora.
Pracujesz jeszcze na
planie „M jak miłość”?
Na początku lipca będę miał ostatni dzień zdjęciowy. Serial nagrywany
jest z wyprzedzeniem, odcinki z moim udziałem będę emitowane do
listopada. Widzowie będą mieli trochę czasu, by oswoić się ze
zniknięciem Marka.
Nie chcę zbyt wiele zdradzać, żeby nie zepsuć fanom serialu
przyjemności z oglądania. Na pewno nie zdarzy się nic tragicznego,
prawdopodobnie Marek gdzieś wyjedzie. Scenarzyści chcą na wszelki
wypadek zostawić tej postaci jakąś furtkę i możliwość powrotu. Nie
planuję z niej korzystać, ale życie jest nieprzewidywalne.
Nie jest ci smutno, że
zostawisz za sobą tyle wspólnych przeżyć, znajomości?
Jestem człowiekiem, który lubi zmiany, chcę poznawać nowych ludzi,
wchodzić w kolejne relacje. Na tym polega mój zawód. Każdy film,
spektakl czy serial są kolejną przygodą. Aktorzy i ekipa spędzają ze
sobą wiele dni, intensywnie pracują, a potem trzeba się rozstać i iść
dalej, przenieść się na kolejny plan. Zostawiam w „M jak miłość” i
ludziach, którzy tworzą ten serial, kawał swojego życia, morze
wspomnień, momentów fajnych i trudnych, ale teraz, po osiemnastu
latach, czuję ekscytację człowieka, który wkracza w pełnoletność i może
powiedzieć rodzicom: cześć, teraz będę żył i działał po swojemu. To dla
mnie przełom - zaczynam nowy etap życia zawodowego. Odcinam pępowinę od
miejsca, które wyniosło mnie na szczyt popularności, i ruszam w
nieznane.
Czy masz jakieś obawy
związane z tą zmianą w swoim życiu?
Nie wiem, co będzie dalej, ale w moim zawodzie nigdy nie ma się takiej
pewności. Nie odchodzę z „M jak miłość”, dlatego że dostałem rolę w
innej produkcji. Przeciwnie, na razie nie zabiegam o żadne role.
Postanowiłem dać sobie czas. Mam oczywiście wiele innych zajęć, gram w
kilku fajnych spektaklach w Warszawie, jesienią zaczynam próby do dwóch
nowych przedstawień. Ponadto pracuję w dubbingu, koncertuję z moim
recitalem „Album rodzinny”, będę też jurorem w kolejnej edycji „Twoja
twarz brzmi znajomo”. Po zwycięstwie w tym programie dostaję wiele
zaproszeń do udziału w różnych koncertach, z czego bardzo się cieszę,
bo uwielbiam śpiewać. Mam co robić, ale w którą stronę pójdę dalej jako
aktor, jeszcze nie wiem.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski