Jeśli miałeś dzisiaj
zdjęcia na planie „M jak miłość” w plenerze, współczuję. Pogoda
zdecydowanie nie sprzyja, jest bardzo zimno.
Pracowaliśmy w plenerze i wszyscy oprócz mnie sakramencko przemarzli.
Mój bohater - Kamil Starski - jest bajecznie bogaty, co ma swoje plusy.
Cały dzień jeździłem w nieziemskiej limuzynie z miejscem na szampana i
barkiem. Wiele osób zastanawia się, skąd ten człowiek ma tyle
pieniędzy. Na razie nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, ale
niedługo ta zagadka się wyjaśni. Z każdym odcinkiem będziemy odkrywali
kolejne karty.
Twój bohater jest bardzo
nieprzyjemny, zgryźliwy, ale czy to jego prawdziwe oblicze?
Człowiek z tego typu deficytem fizycznym, który wcześniej - jak
zakładam - przywykł do innego, aktywnego życia, może być sfrustrowany.
Jego pasją było nurkowanie w jaskiniach, gdzie uległ wypadkowi, w
wyniku którego jest sparaliżowany od pasa w dół. Tego typu ludzie
funkcjonują na bardzo wysokim pułapie fizycznym i psychicznym. Muszą
dostawać silne bodźce, żeby system nagrody w mózgu czuł, że
funkcjonuje. Prawdopodobnie to tąpniecie psychofizyczne odbiło się na
Starskim. Ma pretensję do świata, czuje gniew, którego odbiorcami są
ludzie z jego otoczenia. On nie jest zły, tylko sfrustrowany i
zgorzkniały.
Mam wrażenie, że szuka
osoby, która wytrzyma jego humory i dostrzeże w nim coś więcej.
Ująłeś to bardzo dosadnie, ale zgadzam się, że coś w tym jest. Szuka
kogoś, kto będzie tak silny jak on - partnera, który dojrzy coś więcej
niż frustrację i złość. Faceta z takimi pieniędzmi stać na dobrą
opiekunkę czy pielęgniarkę. Za pieniądze nie można jednak kupić
wszystkiego, choćby równorzędnego partnera do dyskusji. W tym obszarze
odbywają się jego poszukiwania.
Czy Maria jest taką osobą?
Tak, zdecydowanie. Ona jest silna, ale nie demonstruje tego przez
określony system zachowań. Jednocześnie zna swoje miejsce w szeregu.
Takie połączenie jest dla mojego bohatera urzekające i ciekawe.
Początkowo myśleliśmy z Małgosią Pieńkowską, która gra Marię, że
scenarzyści będą prowadzili naszych bohaterów w stronę romansu, ale ta
historia jest o wiele bardziej skomplikowana. Marysia nie pojawiła się
w życiu mojego bohatera przypadkowo, bez powodu. Ten wątek jest
zręcznie pisany, czekam z zainteresowaniem na scenariusze kolejnych
odcinków.
Odkleiła się już od
ciebie łatka lekarza, którą otrzymałeś grając przez wiele lat doktora
Sambora w „Na dobre i na złe”?
Ludzie wciąż pytają mnie o porady lekarskie, ale znacznie rzadziej niż
kiedyś. Przez dziesięć lat grałem w jednym serialu, który co tydzień
oglądało pięć milionów ludzi. Czy tego chcę, czy nie, jestem kojarzony
z doktorem Samborem.
Po czterdziestych urodzinach miałem sporo przemyśleń. Podjąłem męską
decyzję, zrezygnowałem z roli w „Na dobre i na złe” i stałego dopływu
gotówki, żeby uporządkować moje życie teatralne. Przeniosłem się do
Starego Teatru w Krakowie, na którym skupiałem się zawodowo. Jestem
zadowolony, bo zrealizowałem wszystko, co wtedy zaplanowałem. Teraz, po
paru latach, przeprosiłem się z Warszawą. Bywam tu częściej i sobie to
chwalę.
Nie dziwię się, w
Warszawie masz okazję grać różne, ciekawe role.
Odkąd odszedłem z „Na dobre i na złe”, dostałem interesującą rolę w
„Barwach szczęścia”. Dobrze mi się grało Bernarda, ale ta przygoda
trwała niedługo, ponieważ Kasia Zielińska (serialowa Marta – przyp.
aut.) zrezygnowała z pracy w serialu, w związku z czym wątek mojego
bohatera musiał się skończyć. Przez chwilę byłem w „Na Wspólnej”,
zagrałem w jednym odcinku serialu „W rytmie serca”. Zrezygnowałem z
jednej, długoterminowej roli i ma to swoje pozytywy.
Gdy przed laty zaczynałem grać w „Na dobre i na złe”, jako aktor
teatralny, bardzo męczyło mnie, że nie znam całej historii mojego
bohatera. Poznawałem jego losy z odcinka na odcinek i wydawało mi się,
że w takich warunkach trudno zbudować postać. Z czasem się
przestawiłem; teraz mnie to bawi. Nawet scenarzyści nie wiedzą, co
wydarzy się w dalszej perspektywie. Patrzą, jak aktor wypada na
ekranie, jak odnajduje się w roli, jak gra, i dopasowują do tego jego
wątek. To inny rodzaj grania, aktorstwa.
Spotkaliśmy się na Dworcu
Centralnym w Warszawie, zaraz masz pociąg do Krakowa. Lubisz to
miejsce?
Kiedyś dworzec mnie fascynował. Bardzo lubiłem tu przebywać, ciekawił
mnie tłum przechodzących podziemiami ludzi, ale już się na to
napatrzyłem. Lubię czas, który spędzam w pociągu. Te dwie i pół godziny
są dla mnie. Czasami, gdy nadarza się sposobność, rozmawiam ze
współpasażerami. Miałem parę fenomenalnych dyskusji, które pamiętam do
dzisiaj. Z sentymentem wspominam dawne czasy, gdy – zwłaszcza w
piątkowe popołudnia – pociągi relacji Warszawa-Kraków tętniły życiem.
Połowa TVN-u wracała do domu. W wagonie restauracyjnym było jak w pubie
- piliśmy piwo i rozmawialiśmy w luźniej atmosferze.
Twoje życie kręci się
wokół aktorstwa, grasz w wielu spektaklach, pracujesz na planie. Gdzie
szukasz oddechu?
Jeśli odwożę córkę na ósmą rano do szkoły, a próbę w teatrze mam o
dziesiątej, idę do mojej ulubionej kawiarni. Zamawiam kawę i czytam
książki. Uwielbiam te momenty, nie myślę o pracy, aktorstwie; jestem
sam. Wycisza mnie i resetuje granie na gitarze basowej. Staram się
ćwiczyć codziennie przynajmniej czterdzieści pięć minut.
Czyli twoja pasja do
muzyki nie wygasła.
Muzyka wciąż jest dla mnie bardzo ważna. Miałem parę zespołów, żadnego
poważnego i pewnie tak zostanie. Za dużo czasu poświęcam aktorstwu,
żeby móc spełniać się w innej dziedzinie. Niemniej zrealizowałem kilka
projektów muzycznych. Trzy lata temu zagrałem parę koncertów
(Jazzformance – przyp. aut.) ze świetnymi muzykami jazzowymi: braćmi
Marcinem i Bartkiem Olesiami i Piotrkiem Orzechowskim, czyli
Pianohooliganem. Spotkanie z nimi otworzyło mnie na jazz. Bardzo dużo
rozmawialiśmy, podsunęli mi wiele zespołów i utworów. Cały czas
fascynuje mnie rock, wracam do płyt z lat 90., ale nie zamykam się na
inne gatunki muzyczne.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski