Ilona Łepkowska, królowa polskich
seriali, była scenarzystka i producentka „M jak miłość”, napisała
książkę! Do księgarni właśnie trafiła jej pierwsza powieść „Pani mnie z
kimś pomyliła”, w której dość surowo, ale w lekkiej, dowcipnej formie,
ocenia polski show biznes. Książka w dużym stopniu opiera się na
prawdziwych wydarzeniach. Są w niej nawiązania do życia autorki i „M
jak miłość”.
Ile można dowiedzieć się o pani po
przeczytaniu książki „Pani mnie z kimś pomyliła”?
Na pewno można zorientować się, co myślę o celebryctwie i świecie show
biznesu. To jest dość surowa ocena, ale ujęłam ją w – mam nadzieję –
lekkiej formie. Starałam się wyważyć proporcje między dowcipem, a
głębszą myślą. Po przeczytaniu książki nikt nie będzie miał
wątpliwości, że uważam ten świat za błahy i pusty. Moja książka
pokazuje go od kilku stron; mówi między innymi o tym, jak wysoką cenę
płaci się za bycie na świeczniku, o tym, że popularność w czasach,
gdzie wszystko jest publiczne, gdzie każdy może nagrać nas telefonem
komórkowym i nigdzie nie można się ukryć, jest szczególnie
dokuczliwa.
Zapytałem na wstępie, ile można się o
pani dowiedzieć po przeczytaniu książki, bo dostrzegam sporo
podobieństw między panią, a główną bohaterką.
Joanna nosi mniejszy rozmiar ubrania i - proszę to podkreślić - jest
ode mnie młodsza. Na początku książki ma czterdzieści parę lat, na
końcu koło pięćdziesiątki, a ja mam sześćdziesiąt dwa.
A poważnie - ta książka nie jest autobiografią, ale w dużym stopniu
opiera się na wydarzeniach, które naprawdę miały miejsce. Nieomal
wszystkie opisane przeze mnie sytuacje zdarzyły się mnie, bądź komuś,
kogo znam.
Czy ta książka to pani rozliczenie z
show biznesem?
Gdy na przestrzeni lat odbierałam kolejne Telekamery, przyjeżdżałam do
domu, w którym nikt na mnie nie czekał. Moja córka studiowała poza
Warszawą, potem usamodzielniła się, a ja byłam sama. Nie cieszyły mnie
sukcesy, bo nie miałam z kim się nimi podzielić, wspólnie ich
świętować. Myślałam wtedy wiele nad sensem kariery zawodowej. Wplotłam
te i inne rozważania w życie Joanny, głównej bohaterki mojej książki.
Niby wszystko ma, osiągnęła sukces zawodowy i finansowy, a jest sama i
nie ma w niej radości, jaką daje posiadanie bliskiej osoby. A do tego
zaczyna dostrzegać, jaką płaci cenę za bycie na świeczniku.
Mimo że starałam się być czujna, bycie częścią show biznesu odcisnęło
na mnie piętno. W pewnym momencie zaczęto mnie zapraszać do różnych
programów, niezależnie od tematów, które były w nich poruszane.
Pytałam, dlaczego akurat ja? No bo pani pisze takie życiowe
scenariusze, pani się zna na wszystkim. To zwodnicze, człowiek myśli: o
cholera, omnipotencja, jestem autorytetem! Teraz występuję w telewizji
znacznie rzadziej. Potrafię powiedzieć: przepraszam, mam gości, piekę
ciasto, wyjeżdżam na weekend, nie mam czasu.
Prawdziwe życie nie toczy się w
telewizji.
Najważniejsza jest miłość, rodzina, bliscy, spędzanie z nimi czasu,
dbanie o swój związek. W mojej książce jest wątek dotyczący relacji
głównej bohaterki z grupą przyjaciółek. Zanim trafiła na świecznik,
regularnie się z nimi spotykała, zawsze były dla niej wsparciem,
trzymały ją w pionie. W pewnym momencie, gdy osiągnęła sukces,
przestały mieć przyjemność ze spotkań z nią, bo według nich zmieniła
się w kogoś innego. Wkraczając do świata show biznesu, trzeba ze
wszystkich sił zostać tym, kim się było. To bardzo ważne.
Pani się ta sztuka udała?
Może sobie pochlebiam, ale grono moich najwierniejszych przyjaciół
pochodzi sprzed czasów, kiedy zrobiłam karierę. To są osoby, które
znały mnie jako porzuconą żonę z małym dzieckiem, która po nocach
próbowała pisać scenariusze. Ci ludzie są przy mnie do tej pory. To dla
mnie wartość, którą pielęgnuję.
Trzeba być silnym człowiekiem, żeby nie dać uwieść się show biznesowi.
Bankiety, eventy, ostrygi i szampan na początku bywają bardzo
atrakcyjne. Wchodzi się w to, jest fajnie. A gdy po jakimś czasie chce
się z tego wycofać, okazuje się, że trzeba stoczyć bój o siebie.
Show biznes działa jak narkotyk?
Nie na wszystkich - są znane osoby, które skutecznie bronią swojej
prywatności. Nie bywają na żadnych imprezach poza tymi, na których ich
obecność jest uzasadniona, na przykład premierach filmu czy spektaklu,
w którym grają. Trzeba do tego niezwykłej konsekwencji i siły.
W swojej książce chcę pokazać ludziom, którzy obserwują tę
rzeczywistość przez dziurkę od klucza, czyli plotkarskie portale,
kolorowe pisma, ekran telewizora, że są współtwórcami tego świata i
reguł w nim panujących. Kochani, gdybyście nie chcieli podglądać, nikt
by nie publikował zdjęć poplamionych spodni aktorki czy jej paznokci u
nóg z obłupanym lakierem, albo zbliżenia plam potu pod czyjąś pachą.
Cholera, ta celebrytka jest człowiekiem złożonym z takich samych
komórek jak wszyscy, też się poci! Co ma zrobić, gdy w studiu jest
czterdzieści stopni? Gdy chcecie koniecznie dowiedzieć się jakichś
pikantnych szczegółów z życia znanej osoby, którą lubicie, zastanówcie
się czasem, co to dla niej oznacza...
Cztery lata temu ogłosiła pani
przejście na serialową emeryturę. Przestała pani współtworzyć „Barwy
szczęścia”, od tej pory mniej udziela się pani w mediach. Czy jest pani
zadowolona z tej decyzji?
Wróciłam na chwilę do „Barw szczęścia”, które znalazły się w
przejściowym momencie. Zmienił się producent, więc stwierdziłam, że
przyda się moja pomoc. Współtworzę strategię serialu, rozwój wątków,
jestem trochę taką królową matką (śmiech).
Widzów, którzy mają do mnie pretensje, że uruchamiam kolejne seriale, a
potem je zostawiam, proszę o zrozumienie. To potwornie monotonne,
nużące i wyczerpujące zajęcie. Gdy jest się producentem, o każdej porze
dnia i nocy może wydarzyć się coś, co wymaga podjęcia decyzji czy
interwencji. Chcę pod koniec zawodowego życia mieć frajdę z robienia
czegoś innego, mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Do kin właśnie wszedł
film, przy którym pracowałam od samego początku, na wszystkich etapach
jego powstawania jako producent kreatywny. To musical, który nazywa się
„#WSZYSTKOGRA”. Współtworzyłam scenariusz, dobierałam piosenki, miałam
coś do powiedzenia podczas montażu. Była to dla mnie duża przyjemność.
Może napiszę sztukę teatralną albo scenariusz krótkiego serialu, który
ma skończoną ilość odcinków? Coś na pewno będę robiła, ale nie chcę już
tak tyrać; trzeba mieć trochę życia w życiu.
Podróże, spotkania towarzyskie,
leniuchowanie?
Nie możemy wyjeżdżać na długo, bo mój partner, Sławek (Czesław Bielecki
– przyp. aut.), bardzo dużo pracuje. Staramy się wyskoczyć gdzieś na
kilka dni przynajmniej raz na dwa-trzy miesiące. Niedawno wróciliśmy z
Lublany, a za dwa miesiące będziemy zwiedzać angielskie ogrody w
Kornwalii.
Związek ze Sławkiem na pewno przewartościował moje życie. Teraz chce mi
się wracać do domu, a nie z niego uciekać, żeby zagłuszyć samotność.
Obydwoje jesteśmy zajęci, ale wydaje mi się, że potrafimy zachować
zdrową proporcję między pracą, a spotkaniami z przyjaciółmi, wyjazdami,
zajmowaniem się ogrodem.
Kto pieli ogród?
Sławek robi rzeczy zasadnicze – nasadzi roślin, poprzycina krzewy,
zostaje po tym sterta badyli, a na koniec mówi:
posprzątaj to, kochanie (śmiech).
Ostatnio zagnieździł nam się wyjątkowo upierdliwy chwast, który
rozprzestrzenia się rozłogami. Żeby się go pozbyć i nie uszkodzić
innych roślin, trzeba precyzyjnie wyciągnąć go z korzeniami albo
pryskać każdy listek odpowiednim preparatem. Miewam poranki, gdy się
tym zajmuję, co wymaga wiele cierpliwości, a potem widzę, jak ten
paskudny chwast więdnie i cieszę się, że zrobiłam coś pożytecznego.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski