TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Agnieszka Fitkau-Perepeczko - Tam jest niebo na Ziemi...

. Data publikacji: 2016-02-15

Pracowałam w restauracjach: robiłam zdjęcia klientom, którzy mogli je później ode mnie kupić. Fotografowałam też imprezy: wesela, chrzciny, wieczorki tańcujące... Żeby sprzedać zdjęcia, musiałam siedzieć w holu restauracji i czekać nieraz nawet do drugiej w nocy.

Żyje w dwóch krajach jednocześnie: w Polsce i w Australii. Aktorka, pisarka, modelka -nigdy nie bała się wyzwań i ciężkiej pracy. Wyciskała soki z owoców dla gości klubu fitness, fotografowała żydowskie barmicwy i azjatyckie śluby, była redaktor naczelną znanego, polskiego miesięcznika... Dla "M jak Miłość" odkryto ją na przyjęciu w ambasadzie - tam wypatrzył ją w tłumie jeden z realizatorów serialu. Agnieszka Fitkau-Perepeczko: kobieta, która znalazła własne niebo na Ziemi.
Jak trafiła Pani do Australii?
Zaczęło się dość niezwykle: od telefonu z "Mody Polskiej", że mam wyjechać do Australii jako modelka i reklamować polską wełnę. Wybrano mnie z około 5 tysięcy kobiet - mimo, że z moimi kształtami raczej nie przypominałam szczupłych, płaskich dziewczyn z wybiegów. W dodatku, jak na modelkę, byłam dość stara, miałam już trzydzieści lat. Ale celowo nie szukano dziewczyny bardzo młodej: bano się, że nie udźwignie odpowiedzialności. Zaszaleje, zachłyśnie się sławą... Upije się i spadnie z wybiegu, albo z nadmiaru wrażeń, zapomni o umówionym spotkaniu. Ja byłam na to zbyt dojrzała. Wiedziałam, że sława jest tylko na chwilę. Ale i tak miałam problemy. Gdy Australia zaczęła nabierać rumieńców i szyto już dla mnie specjalną kolekcję strojów, nagle zaczęłam dziko chudnąć - z nerwów. W dodatku przestałam sypiać. W końcu trafiłam nawet do szpitala. Gdy sąsiadkom z sali mówiłam, że wybieram się do Australii, aby prezentować piękną kolekcję "Mody Polskiej" i polską wełnę, kobiety pukały się w czoło. Myślały, że pomyliłam oddziały: psychiatryk byłby lepszy... W końcu jednak doszłam do formy i wyjechałam. A na miejscu dostałam skrzydeł: pogoda niesamowita, wszyscy wokół traktowali mnie jak bóstwo...Gdy pod koniec pokazów wychodziłam w stroju narodowym, oklaskom nie było końca. Pamiętam, że gdy wróciłam znowu do Polski, zaraz po przyjeździe powiedziałam mojej mamie: "Tam jest niebo na Ziemi..."
I postanowiła Pani do nieba wrócić?
Rok później pojechałam na drugie tournée - znowu reklamując polską wełnę. Ale na wyjazd na stałe zdecydowałam się dopiero w 1981 roku, kilka miesięcy przed stanem wojennym. Pojechałam w ciemno. Co prawda mieszkał już tam mój brat, którego zaraziłam moimi opowieściami o cudownej Australii, więc mogłam się u niego zatrzymać... Ale innych widoków na przyszłość nie miałam. To był naprawdę ciężki okres.
To wtedy została Pani fotografem?
Tak. Pracowałam w restauracjach: robiłam zdjęcia klientom, którzy mogli je później ode mnie kupić. Fotografowałam też imprezy: wesela, chrzciny, wieczorki tańcujące... Żeby sprzedać zdjęcia, musiałam siedzieć w holu restauracji i czekać nieraz nawet do drugiej w nocy. Czasem wpadała jakaś chińska mafia... Kiedyś, na moich oczach, zwarło się dwóch Wietnamczyków: kilka sekund później jeden z nich leżał z dziurą w brzuchu. Te początki były naprawdę straszne: tak w tyłek nie dostałam jeszcze nigdy! Prawdziwa szkoła życia - ale egzamin zdałam. Ze wspólnikiem kupiliśmy dom, ale nie mieliśmy za co go ogrzać. Wieczorem kładłam się więc do lodowatego, wilgotnego łóżka, a rano wstawałam do łazienki, w której temperatura nie przekraczała 3 stopni. Na szczęście później pojawiło się w moim życiu trochę słońca: nabrałam pewności siebie, podszlifowałam język. Zagrałam nawet w kilku serialach.
I dojechał do Pani mąż...


Tak. W sumie zabawił w Australii przez cztery lata. Ale nigdy nie czuł się tam dobrze. I nie miał możliwości dalszej kariery. Zresztą ja, gdybym wróciła z nim do Polski, też nie miałam gwarancji, czy znajdę pracę. A w Australii miałam już wtedy własną firmę fotografii rodzinnej i stałam się właścicielką połowy pięknego, wiktoriańskiego domu... pod wierzbą. Co prawda, żeby go spłacić, zrezygnowaliśmy z chodzenia do restauracji, a kino zastąpiły kasety z wypożyczalni... Ale i tak w Australię naprawdę "wrosłam".
Australia uczyniła też Panią pisarką...
Tak. Moja pierwsza książka powstała w momencie, gdy odszedł mój ukochany rotwailer Bucz. Tak naprawdę, na początku to był pies mojego brata. Oddał mi go, bo zamiast szczerzyć kły, tylko się do wszystkich..."uśmiechał"! Pamiętam, że gdy Bucz trafił w końcu do nas, mój kochany kot Prezes potwornie się obraził... Wlazł na drzewo morelowe, zrywał liście i rzucał nimi w Bucza! Ale później się do siebie przekonali. Bucz był ze mną ponad osiem lat, rozumiał każde moje słowo. Gdy umarł, przyjaciele radzili mi, żebym skupiła się na pisaniu. Ta książka miała być rodzajem terapii: dlatego opisałam w niej moje smutki i rozterki i moje australijskie radości. "Babie lato" odniosło w Polsce duży sukces.
Później napisała Pani jeszcze dwie książki - "Fascynacje kulinarne gwiazd" oraz "Fascynujące podróże gwiazd" - a dwie kolejne podobno już w drodze?
Tak, są już, jak to nazywam, w "pieczeniu", czyli porwali je w szpony pierwsi redaktorzy! Najpierw ukaże się książka o kulisach pracy przy serialu "M jak miłość".
No właśnie, jak wyglądały Pani pierwsze kroki na planie serialu? Znała Pani w ogóle niemiecki?
A gdzież tam! To było dla mnie niesamowicie trudne: roli uczyłam się przez telefon. Prosiłam, żeby znajomy czytał mi tekst po niemiecku, a ja to nagrywałam i zapisywałam wymowę. I przeklinałam chwilę, w której podpisałam umowę! Na początku na planie miałam spędzić tylko dwa dni. A później odcinków przybyło... I kiedyś, o piątej nad ranem - bo wtedy miewam najlepsze pomysły - leżąc w moim wiktoriańskim łóżku w domu w Australii, zaczęłam rozmyślać... Dlaczego by nie? W końcu "Fascynacje Kulinarne Gwiazd" były bestsellerem... Dlaczego nie napisać teraz o serialu skoro mam trochę czasu spędzić na planie?!? I stało się! Książka powstała!
Przeplatam w niej własne felietony i wspomnienia z planu z wywiadami z kolegów aktorów reżyserów, scenarzystów....Jest tu wiele fantastycznych rozmów, bardzo prywatnych zwierzeń, naprawdę wspaniałych ludzi. Myślę, mam taką nadzieję, że mój czytelnik się nie zawiedzie. Bardzo ciekawie wypadła np. rozmowa z moim serialowym synem Steffenem, który zresztą mówi do mnie "mamo" także poza planem. W środku będzie też bardzo dużo zdjęć - część zrobiłam sama. Książka ukaże się na wiosnę 2005 r.
A skąd pomysł na tytuł?
Jeszcze zanim powstała książka, w biurze promocji serialu pokazano mi wycinek prasowy z tytułem "Na plan nie wpuszczać!". Dziennikarz napisał, że ledwo zagrałam w serialu przez dwa dni, a już zdążyłam napisać o nim książkę - w dodatku bardzo zabawną. A wtedy nie napisałam przecież jeszcze ani słowa! W pierwszej chwili miałam ochotę kupić bilet i uciec do Australii. Ale później pomyślałam, że skoro mam już pierwszą, dobrą recenzję ...
A kolejna książka?
To "Dom otwarty, czyli mój sposób na życie" - taka opowieść o moich przygodach kulinarnych, o przyjęciach, bankietach... O tym, co podał na obiad premier Australii, jak zorganizować w domu ślub lub "Black Party" oraz jak przyjąć gości na plaży... Oczywiście wszystko z przepisami.


W takim razie, jakie jest najbardziej oryginalne przyjęcie, na którym Pani była?
Na przykład obiad, który Australijczyków po prostu rzucił na kolana: serwety z juty, przewiązane parcianymi sznurami, menu na zwykłym, szarym papierze do pakowania... I do tego tradycyjne, polskie jedzenie.
Ale przyjęcie, które naprawdę wprawiło mnie w obłęd i przerażenie, zrobiłam niedługo po przyjeździe do Australii. Miałam wtedy w kieszeni zaledwie 300 australijskich dolarów - to był mój cały majątek. A brat zaplanował, że wydamy przyjęcie, na które złożymy się po 270 dolarów...
I było warto?
Pamiętam, że na drzewie w ogrodzie siedziała czarnoskóra modelka w stroju ŕ la Josepfine Baker: tylko w przepasce z bananów... I stamtąd pozdrawiała gości. Do tego brat zamówił męskiego striptizera. Okazało się, że to nieśmiały, chudziutki chłopak, który chciał w ten sposób zarobić na studia... I był ciężko tym występem przerażony!
Mieliśmy też kiedyś w ogrodzie party cygańskie, na którym wszyscy goście byli przebrani właśnie za cyganów. Australijczycy - co było ewenementem - bawili się, do piątej nad ranem i pod koniec śpiewali łamanym językiem: "Góralu czy ci nie żal"...
W książce są też moje wspomnienia z dzieciństwa, z imprez, które urządzali moi rodzice. Bo mama, która urodziła się we dworku w Bobrownikach (jego zdjęcie, wraz z innymi pamiątkami, zdobi mieszkanie aktorki - red.) przeniosła szlacheckie tradycje przyjęć do kwaterunkowego mieszkania w realnym socjalizmie...
Skoro jesteśmy przy kulinariach... Jada Pani mięso kangurów?
Tak, choć boli mnie przy tym serce, bo naprawdę uwielbiam zwierzęta! Ale bez mięsa mój organizm nie umie normalnie funkcjonować. Podobno tego wymaga moja grupa krwi, 0 Rh , więc jem dla zdrowia. A właśnie mięso kangura jest najzdrowsze. Nie jest zanieczyszczone, bo kangurów nie hoduje się i nie karmi sztuczną paszą. Jadłam też strusia emu, krokodyla - choć był trochę gumiasty - rekina, który w Australii jest bardzo popularny... Z kolei Aborygeni żywią się pędrakami, które wygrzebują spod kory. Kiedyś byłam nawet w restauracji, w której je podawano, ale spróbowanie nawet nie wchodziło w grę!
Powiedziała Pani, że kocha zwierzęta... Głaskała Pani misia koala?
Oczywiście! Jednego nosiłam nawet na ręku! A w moim domu żyją "posumy", czyli oposy. Gdy przyjechała do mnie mama, pierwszej nocy w ogóle nie mogła zasnąć. Myślała, że w domu są duchy... A to były oposy, które chodziły po dachu. Dokarmiamy je chlebem z dżemem: po prostu to uwielbiają! Niestety, kiedyś kot Prezes zabił panią posumową, która w dodatku miała w torbie małego... Dzięki tej przygodzie już wiem, jak - w razie czego - wychować małego oposa: trzeba włożyć go do wełnianej skarpety, schować w szafie i karmić maleńkim smoczkiem mlekiem z wodą!
Ale pewnie są też w Australii zwierzęta niebezpieczne?
Tak, głównie pająki. Takie wielkie paskudy - czarne, mechate, wielkości rozłożonej dłoni - które czasem wpadną do domu i zadekują się gdzieś w kącie na suficie, są podobno niegroźne. Ale człowiek i tak boi się trochę zasnąć... Za to naprawdę groźne są dwa małe, bardzo niepozorne pajączki, które Australijczycy nazywają "czerwony tył" i "biały ogon". Siedzą czasem w ogrodzie pod kamieniami. Gdy ugryzą, bez surowicy można zakończyć życie. Groźne są też ryby, które wyglądem przypominają kamienie i zakopują się w dnie oceanu - bardzo łatwo na plaży można na nie nastąpić. Dlatego Australijczycy zwykle wybierają kąpiel w basenach.
Ostatnie pytanie: nie kusi Pani, żeby z Australii pojechać gdzieś dalej w świat?


Nie, bo Australia ma do zaoferowania wszystko: dżunglę z deszczowym lasem, rafę koralową, plaże, pustynię i... uśmiechniętych, pogodnych ludzi...
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska

Bitwa more
Jan
Paweł