W 2005 r. założyła Pani Fundację Nasze Dzieci, która pomaga dzieciom chorym na nowotwór i ich rodzinom.
Wiem, że wcześniej sama walczyła Pani na onkologii o życie syna…
Nie wolała Pani - gdy Rysio już wyzdrowiał - uciec od szpitala jak najdalej? Zapomnieć o całym koszmarze?
Nie wiem, czy umiałabym zupełnie się od tego odciąć.
Wtedy każda wizyta w szpitalu - na badania kontrolne - byłaby ogromnym stresem.
A tak, gdy bywam tam często, wchodzę na oddział "na luzie".
Może Fundacja to dla mnie forma psychoterapii? I wdzięczności za to, że mój Rysio żyje.
Chcę stworzyć "katalog ozdrowieńców". Tych, którzy chorobę pokonali. Ze zdjęciami ze szpitala i aktualnymi - gdy są już zdrowi. Z opisem, co teraz robią… To bardzo pokrzepia. A na oddziale tych, którzy wyzdrowieli, po prostu się nie widzi. Są tylko dzieci, które właśnie się leczą. Często już kolejny raz…
Na stronie Fundacji, radzą Państwo rodzicom: "Módl się do swojego Boga, jak chcesz możesz się na Niego pozłościć, ale wierz w Jego opiekę". Czy to właśnie dawało Pani siłę w czasie choroby Rysia?
Nie jestem osobą "super wierzącą". Ale gdy patrzy się na swoje dziecko, które umiera… Pojawia się wymiar metafizyczny. To, że mój Rysio jest dzisiaj zdrowy, to naprawdę cud. Wierzę, że w tym była boska pomoc. Bo Rysiek szanse na przeżycie miał bardzo nikłe. I było kilka momentów, gdy naprawdę mógł odejść.
To prawda, że tuż po tym, jak syn wyzdrowiał, zabrała go Pani nad morze?
Nie, to było jeszcze w trakcie leczenia. Pierwsze pół roku było najcięższe - po każdej chemioterapii zamiast siedzieć jak Pan Bóg przykazał 3 tygodnie w domu - wracaliśmy non stop do szpitala na powikłania. Ale przyszły wakacje... Stwierdziliśmy, że dość tego - ryzyk-fizyk. Wyjechaliśmy nad morze z myślą, że za cztery dni pewnie znowu będzie gorzej - i wrócimy do szpitala… Zabrałam go do przyczepy kempingowej - prosto "w naturę". Na takie warunki mało kto by się na moim miejscu zdecydował! Ale właśnie wtedy, pierwszy raz, Rychu mi się nie powikłał. I byliśmy poza szpitalem te upragnione trzy tygodnie.
Czym dokładnie zajmuje się prowadzona przez Panią Fundacja?
Z jednej strony, wspieramy psychicznie rodziców chorych dzieci. Przekonujemy, że nowotwór można pokonać. To nie jest wyrok - wśród dzieci jest aż 70 procent wyleczeń!
Rozmawiamy z rodzicami, którzy na oddział przychodzą pierwszy raz. Czasem są w szoku. Jedno pytanie zadają dwadzieścia razy. Odpowiedź po prostu do nich nie dociera. Otwieramy chorym dzieciom konta - i jeśli są problemy, pomagamy. Mamy też grupę wsparcia dla rodzin w żałobie...
A jak Fundacja pomaga samym dzieciom?
Staramy się, żeby - choć na chwilę - zapomniały o chorobie. Urozmaicamy dzieciom na oddziale czas. Jeśli ktoś jest w szpitalu w dniu swoich urodzin, urządzamy imprezę. Kupujemy prezent, przychodzimy z tortem… Czasem zapraszamy na oddział znanych aktorów, piosenkarzy. Dzieciaki dostają potem zdjęcia z autografami - i gdy wracają do domów, mają się czym chwalić! (śmiech) A w każdą sobotę organizujemy zajęcia plastyczne. I raz w miesiącu większą imprezę z zabawami. Pamiętam, że kiedyś - jeszcze zanim mój Rysiek zachorował - powiedziałam, że chciałabym robić z dziećmi na onkologii jakieś aktorskie warsztaty… No i sobie wykrakałam! Los zatoczył koło…
Fundację prowadzimy w piątkę. Mamy też kilkunastu wolontariuszy. Większość jest w jakiś sposób z tą chorobą związana. Rak to temat, którego ludzie normalnie się boją. My już go "oswoiliśmy". Dzięki temu, co przeżyliśmy wiemy, jak pomóc innym.
Ostatnio, razem z Małgosią Kożuchowską, zbierała też Pani pieniądze na wyjazd chorych dzieci na wakacje…
Tak, to również organizujemy. Z dziećmi jadą wtedy lekarz i pielęgniarka z oddziału, plus kadra naszych wolontariuszy. Więc wszystko jest pod kontrolą. Te dzieciaki najlepiej czują się właśnie w swoim gronie. Wtedy nikomu nie muszą tłumaczyć, dlaczego mają opatrunek (dojście centralne), dlaczego wypadły im włosy…
Jakie w tej chwili Fundacja ma potrzeby?
Przydałby się kontakt do firmy transportowej, która raz na dwa tygodnie mogłaby nam użyczać autokaru. Bo chcemy urządzać wycieczki. To projekt głównie dla dzieci, które przechodzą radioterapię. Przez sześć tygodni muszą mieszkać w szpitalu. Radioterapię mają do godz. 13-ej, a potem czas wolny. Chcielibyśmy takie dzieciaki wyciągać - na plan serialu, do kina, na plac zabaw… Dlatego szukamy też sponsora na kino. I na torty urodzinowe. Gdy robimy imprezy okolicznościowe, dajemy z kolei dzieciom prezenty. Za każdym razem musimy przynieść ok. 80. - bo tylu jest pacjentów- małych podarunków, np. paczek ze słodyczami. Poza tym, potrzebujemy pieniędzy na materiały do zajęć plastycznych.
22 kwietnia wraz ze szkołą w Okuniewie i władzami miasta (pod Warszawą) organizujemy piknik z którego dochód będzie przeznaczony na naszą fundacyjną działalność statutową. Zaplanowanych jest wiele atrakcji! Serdecznie wszystkich zapraszamy!
Co jest w tej chwili dla Pani najważniejsze? Aktorstwo, Fundacja, rodzina?...
Aktorstwo jakoś spadło mi z piedestału… (śmiech)
Fundacja, rzeczywiście, pochłania mi mnóstwo czasu. Ale sporo się dzięki niej nauczyłam: obsługiwać komputer, pisać umowy… I jestem całkiem niezłą bizneswoman! (śmiech)
Ale najważniejsza jest dla mnie rodzina. Zawsze była. Na pierwsze dziecko zdecydowałam się po występie w kilku filmach kinowych. Gdy promowaliśmy "Ostatnią misję", byłam już w ciąży z Frankiem… I, jak na razie, w kinie to rzeczywiście była moja "ostatnia misja"! (śmiech) Ale mam nadzieję, że to da się odkręcić. Bardzo chciałabym znowu grać.
W takim razie, ostatnie pytanie: łapie Pani złotą rybkę za ogon, a ta odwraca się i prosi o trzy życzenia…
Pierwsze i podstawowe: żeby mój Rychu już więcej nie zachorował! Drugie: żeby nikogo z mojej rodziny nie spotkało nic złego. A trzecie?... By przyszedł moment, gdy w aktorstwie poczuję się naprawdę spełniona.
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska