TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Melodia życia - druga część rozmowy z Mariuszem Zalejskim

. Data publikacji: 2016-02-15

Myślę, że jakaś forma emigracji potrzebna jest każdemu z nas. To ona uczy poznawać na nowo, odkrywać znaczenia obcych do tej pory zapachów, słów: kochać, tolerować, dawać szansę przypadkowi, ryzykować... Jeśli choć raz przekroczy się tę granicę - nie ma już powrotu.

Starożytni mawiali, że należy nagiąć pragnienia do biegu wydarzeń; wówczas dopiero pojawia się szansa na szczęście.
Nie chciałbym podważać autorytetu Starożytnych (uśmiech), jednak polemizowałbym. O ile Australia nauczyła mnie pokory wobec aktorstwa, o tyle również udowodniła mi, że warto naginać bieg wydarzeń do swoich pragnień.
Kiedy na jednej z pierwszych lekcji angielskiego na pytanie mojej australijskiej nauczycielki: czym się zajmuję i z czego żyję, odpowiedziałem, że jestem aktorem i do tej pory żyłem z aktorstwa, ponowiła swoje pytanie, sądząc, że go nie zrozumiałem. I tak parę razy. Kiedy w końcu doszliśmy do porozumienia, ona wytłumaczyła mi, że w Australii uprawianie tego zawodu traktowane jest jak hobby. Dochód natomiast trzeba wypracowywać sobie na zupełnie innych polach. Słowa nauczycielki znalazły później swoje potwierdzenie na przykład przy rozliczeniach podatkowych. Nie napotkałem w ichniejszych formularzach rubryki:
"zawód- aktor". Nie istnieje. Kombinowałem więc i wpisywałem swój pierwszy wyuczony zawód - technik elektronik łamane przez aktor. Oczywiście zarabiając głównie jako elektronik, potem taksówkarz, itp., itd. zawsze z tym małym hobbistycznym akcentem w tle. (uśmiech)
Jednak "technik elektronik/aktor" miał szansę zdobycia w Australii kolejnej profesji... Determinacja do zamieszkania tego "raju na ziemi" była aż tak silna?
Jak większość tamtejszych aktorów imałem się przeróżnych zajęć. Moim skromnym sukcesem było ukończenie studiów językowych na tamtejszym uniwersytecie, które pozwoliły mi uczyć języka angielskiego wśród emigrantów z różnych zakątków świata. Przez pięć lat byłem maszynistą scenicznym w Sydney Opera House. Uczyłem się zarządzać swoim własnym teatrem, Sydney Mosaic Theatre. Co zaś się tyczy determinacji... Z perspektywy czasu już wiem, jestem wręcz pewien, że przyjeżdżając do Australii po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem wolny w swoich wyborach. Nie miałem tam żadnego przewodnika. Była nim dla mnie sama Australia. Poczułem, że tam właśnie mam szansę żyć tak, jak całe życie chciałem: w zgodzie z Naturą. Mogłem wreszcie być jej naturalną i integralną częścią. I proszę mi wierzyć, nie koloryzuję. Tam czuje pani zapach Oceanu, przestrzeń, gwiazdy wiszą nad głową jak bańki a zwierzęta ufnie wchodzą na drogę. Kto tam był choć raz - wraca odmieniony.
Nie odczuł Pan syndromu "mentalnego przeszczepu"?
Byłem typowym uciekinierem z komunistycznego kraju. Wyjechałem za granicę z teatrem Tomaszewskiego na służbowym paszporcie. Nie wróciłem.
Z jedną walizką znalazłem się na terenie dawnego obozu wojskowego Mussoliniego w Latinie pod Rzymem . Jeden z najohydniejszych. Działała w nim mafia włoskich urzędników, panowały tam spartańskie warunki. Zdarzały się zaginięcia, zabójstwa, sutenerstwo. Mówiono: dżungla. Po moim wyjeździe wybuchła tam epidemia.
Kiedy przeszedłem tę "szkołę" i trafiłem do Australii, życie wydawało się rajem.
Gdy w Ambasadzie zapytano mnie gdzie chciałbym pojechać, bez wahania odparłem: "Sydney". Wiedziałem, że tam chcę rzucić swój bagaż i powiedzieć : "to mój dom".
Jeśli chodzi natomiast o "mentalny przeszczep" - to, tak... odczułem go. Po przyjeździe do Polski… (milczenie)
Można powiedzieć, że cierpię na chroniczny jet lag (uśmiech). Uwielbiam się przemieszczać, zwłaszcza samolotami. A mówiąc już całkiem serio: czuję się obywatelem świata. Jestem Psem w chińskim horoskopie, więc muszę się "przegonić", żeby poprawić nastrój. Na razie jestem tam, gdzie jest moja praca. To daje mi poczucie wolności. (uśmiech)
Mam wrażenie, że to Australia Pana ukształtowała...


Australia była prawdopodobnie wpisana w mój mentalny kod genetyczny. Znalazłem się tam przed trzydziestką. Czułem, że dopiero dojrzewam. Chłonąłem wszystko jak gąbka. Kształtowałem siebie i swoją wiedzę o innych. Nie mogło być inaczej. Warto wierzyć w swoje marzenia, nawet jeśli do ich osiągnięcia trzeba przepłynąć wpław cały Ocean.
Myślę, że jakaś forma emigracji potrzebna jest każdemu z nas. To ona uczy poznawać na nowo, odkrywać znaczenia obcych do tej pory zapachów, słów: kochać, tolerować, dawać szansę przypadkowi, ryzykować... Jeśli choć raz przekroczy się tę granicę - nie ma już powrotu. Dziś więc mam sny emigranta, który stoi po drugiej stronie.
Jest w nich zupełnie inna niż kiedyś melodia życia. (uśmiech)
Najważniejsze dziś dla Pana słowo?
Życie. Mieści się w nim wszystko, dla czego warto żyć.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała Justyna Tawicka

Bitwa more
Jan
Paweł