TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

WSZYSTKO DZIEJE SIĘ PO COŚ

Data publikacji: 2016-02-15

Rozmowa z Agnieszką Olejnik, nową scenarzystką serialu "M jak Miłość"

Agnieszko, jaką "rolę" chciałabyś odegrać jako nowa scenarzystka serialu "M jak miłość"?
Hmm, trudne pytanie… Rola scenarzysty jest rolą "usługową". Przychodząc do serialu, którego emisja trwa już sześć lat, przede wszystkim należałoby się "wkomponować" w stałą strukturę. Sukces każdej nowej osoby, która swoim piórem i wyobraźnią wspiera losy bohaterów tego serialu powinien chyba polegać na tym, by jej przyjście dla widzów pozostało niezauważone. "M jak miłość" jest jak dobry sprawdzony przyjaciel, który regularnie odwiedza nas średnio dwa razy w tygodniu. Zdążyliśmy już przyzwyczaić się nie tylko do tych wizyt, ale i do charakteru naszego znajomego… Gdyby stało się inaczej i nagle w "naszych drzwiach" pojawił się ktoś całkiem inny: nieważne: lepszy, czy gorszy, poczulibyśmy zawód, niepokój, bo przecież czekaliśmy na kogoś innego…
Niedługo ten "przyjaciel" zapuka do naszych drzwi po raz 500. Czułaś tremę przed tym spotkaniem?
Przychodząc do "M jak miłość" pierwszym odcinkiem, który dostałam do napisania był właśnie odcinek 500. Pomyślałam wtedy: "Okrągła i magiczna liczba - zobowiązuje". Ponadto, nie ukrywam, że do napisania tego odcinka podeszłam ze sporym lękiem. Dlaczego? Ponieważ przez 499 odcinków zespół specjalistów, a ponadto - świetnych ludzi, pracował na sukces tej produkcji. I nagle - odcinek 500 - "milenijny", przykuwający uwagę, tak istotny z powodu swojej liczby, podsumowania, punktów zwrotnych - dostaje się w ręce osoby, która pod względem scenariuszowym w tym serialu debiutuje…
Na swoim koncie masz jednak wiele scenariuszy, pracujesz także jako reżyser. Gdyby więc potraktować ten konkretny scenariusz jak potrawę, czego Twoim zdaniem należałoby do niej dodać?
Subiektywnie: bardzo lubię rzeczy pikantne. Wiadomo jednak, że pikanterii dodają potrawom przyprawy różne - nawet słodko-gorzkie. Przenosząc to na tekst scenariusza: szczypta humoru, lekkie przymrużenie oka powoduje, że wszystko staje się nie tylko "strawne", ale i smakowite! (śmiech)
W "M jak miłość" urzekła mnie atmosfera ciepła i bezpieczeństwa; emanujące wrażenie, że cokolwiek się zdarzy, stanie się na nogi. To podobne uczucie jak przyjazd do rodzinnego domu, w którym po długiej i wyczerpującej podróży - dostajemy naszą ulubioną potrawę.
Gdyby przyszło Ci jednym słowem określić charakter tego serialu, jaki byłby to wyraz?
"Porozmawiajmy". Mam nieodparte wrażenie, że dzięki temu serialowi wiele osób nauczyło się ze sobą naprawdę rozmawiać, a nie tylko porozumiewać za pomocą równoważników zdań lub pół-słówek. Co równie ważne - serial ten, nadążając za naszą rzeczywistością w bardzo dyskretny sposób pokazuje jak stawić czoła nawet najtrudniejszym dylematom, problemom życia codziennego. Nieraz zresztą, obserwując codzienność, myślę: "To już było, gdzieś to widziałam. I pamiętam, że komuś udało się wyjść z podobnej opresji". Mam wrażenie, że nie jestem w takich obserwacjach osamotniona.
Jak w zasadzie wyglądają "narodziny" postaci?
Bez względu na to, co piszę, nad czym pracuję - staram się by zawsze miało to jak najwięcej wspólnego z człowiekiem. Zanim moja postać zacznie "oddychać" i żyć własnym życiem, nabiera kształtów pod wpływem tego, co ktoś kiedyś mi opowiedział. Najczęściej w każdej zasłyszanej opowieści, mieszka mniej lub bardziej ukryty Ktoś. Z losami owego Ktosia związane są określone sytuacje, a później - ster obejmuje już moja wyobraźnia. Często to właśnie ona podsuwa pomysły na losy pozostałych bohaterów.
Jaką postać prowadzi się trudniej: antagonistę czy protagonistę?


To zależy od tego, kto jest głównym bohaterem. Wówczas odpowiednio taką postać się prowadzi, pozwala odbiorcy utożsamiać się z jego wyborami. Bardzo często scenarzysta obdarza bohatera swoimi cechami. U mnie jest raczej odwrotnie: czasem - będąc wobec "protagonisty" z lekka złośliwa - "obdarzam" antagonistę, przeciwnika mojego bohatera "zestawem cech własnych, niech sam się broni! Cierpię zresztą na "zawodową schizofrenię". Empatia, społeczna wrażliwość i emocjonalna wyobraźnia to "morderczy" zestaw cech mojego charakteru! (uśmiech)
Sądziłabym, że to raczej "żelazny" zestaw cech scenarzysty z prawdziwego zdarzenia…
Niekoniecznie… "Morderczy" znaczy też: męczący dla mnie samej. Głównie dlatego, ponieważ ze zbyt dużą łatwością potrafię "wejść" w skórę osób, których przy normalnym stanie umysłu nie powinnam nawet starać się rozumieć…
Wyobraźmy sobie czarny charakter - postać do szpiku kości zepsutą, złą… Ktoś powie: "Nie, nigdy go nie zaakceptuję" Stawia wyraźny znak "stop". Odchodzi. Agnieszka Olejnik natomiast reaguje od razu pytaniem: "Dlaczego?". Wyobraża sobie pewne mentalne ścieżki "za kogoś". Tłumaczy mu świat. Zastanawia się, co stało się w życiu tego człowieka, co przed sobą ukrywa, przed czym ucieka, czy ma spokojny sen? A jeśli śpi - jakie ma sny? Zaczynam z takim "kimś" "rozmawiać", a co za tym idzie… zaczynam rozumieć. I tłumaczyć.
Ponoć w każdym dobrym scenariuszu powinien pojawić się też "człowiek-lustro"…
Teoretycznie to osoba, w której możemy dostrzec odbicie zachowania innych lub - samych siebie. Pytanie, czy taka osoba zawsze jest potrzebna. Przychodzi mi na myśli postać Anioła z "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Nierealna, nierealistyczna, zawsze z boku - nigdy z góry komentująca zdarzenia - choćby milczeniem. Przemilczenia, pauzy - to w słowach równie ważne jak cisza dla muzyki. Daje tło, oddech, przestrzeń. Czasem rola danej postaci w filmie polega na tym, by dostrzec jej brak… Lub, aby samemu czuć niedosyt w interpretacji zachowań bohaterów.
Jako scenarzystka, czujesz się kolekcjonerką ludzkich zachowań?
Staram się raczej być "przezroczysta". Jestem to "winna" moim postaciom, bohaterom poszczególnych historii. Wolę, żeby to oni mieli swoje poglądy, koloryt, swoją chwilę milczenia, śmiechu, zadumy, krzyku. Mnie nie tylko nie musi, ale i nie powinno być wówczas widać. Jeśli chodzi o owo "kolekcjonerstwo", to staram się różnicować swoich bohaterów pod kątem wypowiadanych przez nich słów. Komu innemu pasuje potoczystość, literackość a komu innemu szorstkość, syndrom "psychologicznego papieru ściernego". Siedząc w kawiarni, nie mam raczej zwyczaju obserwować wszystkiego, co dzieje się przy stoliku obok… Chyba, że rozmowa, która tam się toczy wydaje mi się nader interesująca.. Wtedy "łowię grepsy"! (śmiech)
Czy masz patent odseparowywania scenariuszowych losów postaci od swojego życia?
Czasem jest to wręcz niewskazane. Kiedyś robiłam film dokumentalny: "Rak to nie wyrok". Prawdziwa opowieść o prawdziwych ludziach. Gdy przyszłam tam z kamerą po raz pierwszy, miałam zamiar wszem pokazać, że potrafię robić "dobra minę do złej gry". Zamierzałam działać pod hasłem: "Wszystko będzie dobrze". To był falstart. Podczas realizacji tego materiału zrozumiałam jak fałszywie odbieramy i wcielamy w życie pojęcie optymizmu. Jest źle? Nazwij to. A teraz - spróbuj z tym walczyć.
Są jednak i takie sytuacje, w których sięga się do bardzo osobistych przeżyć. Kiedy czuję, że wchodzę za mocno, za głęboko - staram się na jakiś czas wycofać. "Jakiś czas" to jednak nie miesiące, a chwile. Po krótkiej "kwarantannie", wracam.


Tak powstał tekst sztuki o moim zaginionym przyjacielu. Ta historia zdarzyła się naprawdę, piątka moich przyjaciół, którzy w niej uczestniczyli - wycofała się z oceny tego scenariusza. Byli za blisko samego zdarzenia, wszystko było za świeże, za blisko, za bardzo…
Dopiero po latach zdecydowałam się nadać temu tekstowi teatralną formę. I dopiero po latach, cała nasza piątka mogła wspólnie odebrać tamte emocje.
Jesteś matką, ojcem i akuszerką opisywanych historii. Czy rozstania z jej bohaterami bolą?
Kiedy kończę scenariusz, czuję się jak po wyjściu z kina. Myślę i funkcjonuję za pomocą "flash-backów".(uśmiech) Ale po pewnym czasie to mija. Przychodzą następne historie, następni bohaterowie. Zaczynam etap wchodzenia w kolejną carte blanche`: nowe obszary, nowe "rzeczywistości". Ale nigdy nie zapominam, że scenariusz to jedynie szkielet historii, która tak naprawdę ożyje dopiero na ekranie. W dbałości o ów szkielet, czy - jak kto woli - kręgosłup - często, kiedy już opowieść jest prawie gotowa, pokazuję ją znajomym fachowcom od "magii obrazu": operatorom. Przekładają słowo na obraz, wręcz: myślą obrazami, przez co potrafią być moimi najlepszymi, najbardziej konstruktywnymi krytykami.
Trudniej wymyślić abstrakcyjną sytuację, czy "wziąć" coś z życia?
Praca nad każdym projektem ma w sobie taki moment, kiedy jest się bardzo w "środku". Z drugiej strony, gdy czuję, że odchodzę od czegoś uczuciowo i emocjonalnie - wtedy rezygnuję. Muszę odbyć pewną ilość rozmów z samą sobą, sięgnąć gdzieś dalej… Przykładam może być choćby 500 odcinek "M jak miłość". Nie mogę zdradzić żadnych szczegółów, poza tym, że będzie bardzo emocjonalnie; możecie Państwo naprawdę liczyć na wzruszenie… Poza tym, pod wieloma względami będzie to odcinek dla mnie wyjątkowy, szczególny - zawiera bowiem fragment historii, która całkiem niedawno zdarzyła się w moim życiu, a która po dziś dzień nie została rozwiązana.
Wtedy właściwie zdałam sobie sprawę, że im coś jest bliższe naszemu życie, tym pisanie o tym staje się straszniejsze i tym bardziej… proste. Bo sama to przeżyłaś. Bo nie masz wątpliwości.
Czy istnieje więc coś takiego jak scenariusz idealny?
Pytanie, czy istnieje coś takiego jak idealny film? Myślę, że zarówno w jednym jak i drugim przypadku, kryteria te są dość subiektywne, co nie oznacza jednak, że nie istnieją. Dla mnie takim "papierkiem lakmusowym" dla historii przelewanej na papier jest jej "obrazowość".
Innymi słowy: staram się - podobnie jak reżyser, czy operator - "myśleć obrazami". Nie jest to łatwe, zważywszy na fakt, że mówimy o emocjach, uczuciach, a to sfera "koronkowa"…
Nie wymierna. Znamy wprawdzie brzmienie "wielkich słów", ale czy na pewno znamy ich znaczenia? I czy potrafimy przyoblec je w określoną sytuację, kadr?
Co do historii, które rodzą się w mojej głowie - nic nie jest ani proste, ani oczywiste. Nigdy nie piszę z założeniem, że "teraz stworzę scenariusz życia". Zwykle dzieje się tak, że zaciekawia mnie jakiś detal i to on staje się "zapalnikiem" całej historii. Niezależnie od tego, czy piszę opowieść pod kątem człowieka, czy też pod kątem sytuacji, które się gdzieś i kiedyś wydarzyły - zawsze zawierzam swojej intuicji. To ona jest moim najlepszym przewodnikiem
Co najbardziej przeszkadza Ci w pracy z… Agnieszką Olejnik?


To, co jednocześnie najbardziej w pracy z nią lubię. Empatia. "Pozwala" na przyjęcie nie do końca akceptowanych przez nas zachowań za łatwo. Za prosto, za "od razu" widzi się ciernie i skrzydła tej samej sytuacji. Czasem, mając taki "wewnętrzny ogląd" zdarza mi się za szybko ustąpić, zgodzić się na mniej korzystne dla mnie rozwiązanie. Bo zawsze potrafię tego kogoś lub to "coś" wytłumaczyć, przerzucić szalę odpowiedzialności za dobrą decyzję na swoją stronę. Primum non nocere - przede wszystkim nie szkodzić. To mogłoby być moją zawodową wizytówką… (uśmiech)
A prywatną?
Kiedy myślisz, że właśnie osiągnąłeś dno, poczekaj. Nie minie wiele czasu, a usłyszysz… pukanie od spodu…
Innymi słowy: wszystko dzieje się po coś.
Dziękuję Ci za tę rozmowę.

Rozmawiała: Justyna Tawicka

Bitwa more
Jan
Paweł