Kiedyś powiedziała Pani, że w aktorstwie powinno się unikać prawdziwych, realnych emocji. Dlaczego? Czy dlatego, że jesteśmy wtedy zbyt blisko samych siebie i trudno jest stać się w pełni obiektywnym?
Wszystko zależy od roli… Istnieje coś takiego jak „aktorskie BHP”. Oznacza ono zapalenie się czerwonej lampki, gdy stoisz „za blisko”. Czasem masz do czynienia z takim napięciem, takimi emocjami, że… nie dajesz rady. Później, gdy zostajesz z tym wszystkim – musisz coś z tym zrobić… zrzucić to z siebie. W moim przypadku sprawdzonym od lat sposobem jest powolny spacer. Po skończonym spektaklu wracam więc do domu piechotą, pozwalając opaść i odejść wszystkim nagromadzonym wcześniej emocjom. „To nie jest moje, to należy do mojej postaci” – powtarzam sobie i powoli wracam „do siebie”.
Teatr pod względem emocji sporo kosztuje – jest dla mnie jak zawarcie paktu o nieagresji z własną duszą – jesteś dla widza jak na dłoni, nie ma tu miejsca na fałsz – musi być prawdziwie i „szlachetnie”. Oczywiście, istnieje coś takiego jak „warsztat”, ale wydaje mi się… nie, ja WIEM, że zanim do niego przejdę wszystko muszę sprawdzić na swoich własnych najprawdziwszych ludzkich emocjach. Czasem przypomina to operację na żywym organizmie. Ale kto powiedział, że ma być łatwo?
A co z miłością? Krok do miłości, czy trzy kroki w tył? Co dla Małgorzaty Pieńkowskiej jest trudniejsze?
Jedno i drugie może być zarówno łatwe jak i trudne. Wszystko zależy na jakim etapie życia jest ten, którego ten wybór dotyczy. Dziś myślę, że to, co w miłości trudne, to znaleźć drugiego człowieka, przy którym można czuć się co najmniej tak komfortowo jak z samym sobą, którego obecności czasem się nie zauważa – bo przecież jest taki „nasz” – ale wie się, że czuwa, że jest. W dzisiejszych czasach coraz trudniej o kogoś takiego, kto byłby partnerem, komu nie potrzeba instrukcji obsługi do naszego życia… Idąc za Markiem Hłasko: „Tak trudno jest kolejnej osobie, którą się kocha, opowiedzieć siebie od nowa”. Z czasem jest to coraz trudniejsze; mijają lata i człowiek czasem po prostu chciałby być zwyczajnie „odczytany”, a przecież to, co nas wiąże to między innymi wspólna opowieść…
„Każdy ma swoją drogę i swoje buty?”
Taaak, to moja ulubiona maksyma, wręcz: motto życiowe.
Czym więc jest miłość dla Małgorzaty Pieńkowskiej, a czym dla Marysi Zduńskiej?
Zacznę od Marysi… najlepiej wiedzą o tym Widzowie. Moja bohaterka sporo przeszła, nieraz musiała weryfikować to uczucie, godzić się z tym, co niesie życie. Później zdecydowała, że chce pozostać wierna pamięci męża, odrzuciła uczucie niejednego mężczyzny, ponieważ wydawało się jej, że byłaby to „zdrada” wglądem nieżyjącego Krzysztofa. Wydaje mi się jednak, że czas zrobił swoje i jeśli Maria pozwoli sobie na szczyptę zdrowego egoizmu… kto wie, co może się zdarzyć…
A Małgorzata Pieńkowska? Hmm… wszystko przed nią. (śmiech).
Maria Zduńska ma w sobie cały pokłady ciepła i cierpliwości. Małgorzata Pieńkowska przygląda się swemu życiu bez euforii…
Nie, dlaczego…? Lubię chodzić na spacery, poznawać ludzi, przyglądać się sobie i innym. Lubię żyć. A Marysia Zduńska jest „efektem” pracy wielu osób: reżyserów, scenarzystów, a także w równej mierze tych, którzy ją charakteryzują, czeszą, ubierają – wszystkich, którzy nadają kształt jej psychice i wyglądowi. Wreszcie, ostatecznie, jest też wynikową mnie samej. Maria Zduńska grana przez kogoś innego byłaby kimś innym.
Małgosia Pieńkowska natomiast, jest „jedynie” wypadkową siebie samej. Ma swoje ciepło, swój dystans, swoją emocjonalność.
Jestem bardziej „pomieszana” od mojej bohaterki. Choć to, co nas łączy to zdecydowane i pisane wielkimi literami „NIE” dla wszelkiej manipulacji.
Czym jest dla Małgorzaty Pieńkowskiej aktorstwo, co ją łączy z Andrzejem Łapickim, Gustawem Holoubkiem i Janem Englertem oraz o początkach kariery dowiecie się z trzeciej części wywiadu. Zapraszamy!
Rozmawiała: Justyna Tawicka