Co było dla Pani trudniejsze jako aktorki: wejść w skórę kobiety, czy wyjść ze skóry „dziewczynki”?
Mam wrażenie, że dorosłam całkiem niedawno. Przemiana dziewczynki w kobietę stała się „po prostu”. Choć byłabym nieszczera gdybym nie powiedziała, że bardzo pomogła mi w tym rola Marysi Zduńskiej – choć nieco mnie postarzyli! (śmiech). Dziś myślę, że to chyba w żywocie aktorskim zwykła kolej rzeczy. Najpierw grasz dziewczynki, „trzpiotki”, wdzięczne, jasne, świetliste, ale i temperamentne – z zadziorem! Aby dojrzałą zagrać kobietę, musisz CZUĆ się dojrzałą kobietą. Trwa to jakiś czas i nagle orientujesz się, że z tej dojrzałości, płynnie przeszłaś do przedostatniego rozdziału tej Księgi.
Często rozmawia Pani o tym z samą sobą?
Coraz częściej. W dodatku rozgraniczam, czy jest to rozmowa „głową czy sercem”.
Im jestem starsza, tym częściej słucham serca.
Być może dzieje się tak dlatego, że dotychczas, przez większość życia, słuchałam rozumu i poczułam, że trzeba to zmienić.
Postanowiłam więc zmienić strategię. (uśmiech)
Kiedyś szła Pani przed siebie z wielką siłą. Dziś, potrafi postawić znak stop. Stop – czemu?
Stop pośpiechowi. Brakowi refleksji. Emocjonalnemu tchórzostwu.
Stop życiu nie swoim życiem. Uff… ale to brzmi… jak hasło… Ale – proszę wybaczyć – w skrócie tak to wygląda.
Nigdy nie zgłosiła Pani życiu swojego veta?
To brzmi groźnie…. Życie? Veto? Może „zgłosiłam” je parę razy – mniej lub bardziej świadomie. Teraz wiem już czego chcę i – co równie ważne – wiem czego nie chcę.
Nie muszę stosować dziś wobec życia ani ostrej perswazji, ani też rozwiązań siłowych.
Coraz częściej daję sobie prawo do błędu i… lubię to w sobie. Zaczynam nawet akceptować swoją pedanterię!
„Przepoczwarzanie się” w człowieka dojrzałego wiąże się z wyostrzeniem wrażliwości. Co Panią dziś wzrusza?
Jestem osobą skrytą. Dlatego odpowiada mi to, że przez wiele osób postrzegana jestem jako ktoś silny, mocny, pewny siebie.
Jednak, tak naprawdę, „moja” Małgosia Pieńkowska jest osobą „koronkową”, kruchą.
Kiedy więc czuję, że tracę moją powłokę, że świat „mnie czyta”, tym bardziej postanawiam wdrażać w życie zasadę: „nie możesz zbawić całego Wszechświata. Wystarczy, że będziesz żyć po swojemu”.
Jako typ nadwrażliwca, muszę sporo się „napracować” by nie przejmować się wszystkimi i wszystkim. Tłumaczę sobie wtedy, że przecież to, co mnie teraz spala, kiedyś zniknie, odejdzie, a ja z tym wszystkim zostanę. Wtedy pytam samą siebie: po co?
Od lat wzruszają mnie te same rzeczy. Głównie ludzka dobroć i bezinteresowność. Bezbronne zwierzaki… Nie mogę jednak powiedzieć, że zastygłam z tymi moimi wzruszeniami w punkcie constans… dziś bowiem nie pozwalam się im poszarpać i ponadgryzać. Myślę, że mam nad nimi kontrolę.
Wobec najbliższych mi ludzi lubię być „łatwowierna i naiwna”, głównie dlatego, ponieważ wiem, że jestem wśród nich bezpieczna, jestem „u siebie”. To mój świat.
Ile ten świat ma kolorów?
Coraz więcej. Kiedyś był tylko czerwony lub tylko ecru`: bardzo silne emocje lub okiełznany spokój. Dziś świat emanuje wieloma barwami. Całą feerią. Bardzo lubię zresztą nazywać swoje nastroje kolorami… To pozwala mi „odpuścić sobie siebie”.
„Odpuścić sobie siebie” – jaki ma kolor?
Beżowy. Zdecydowanie beżowy. (uśmiech)
Czy jest wystarczająco wysoko postawiony na Pani „półce”?
Ooo, tak! Od lat układam w głowie „moje półki”, dzieląc świat na sprawy mniej lub bardziej ważne. Najwyższą z nich jest półka – „żyć”. Oznacza ona eliminację drobnych smuteczków kosztem zakochania się w sobie. Myślę, że można to zrobić całkiem bezpiecznie; bez skutku ubocznego jakim jest narcyzm. Po prostu: polubić i rozumieć siebie, dać sobie prawo do gorszego dnia, do błędu, do złości.
W drugiej części wywiadu dowiecie się, jak to jest z tą miłością u Małgorzaty Pieńkowskiej. Czy podobnie, jak u Marysi Zduńskiej? I co to jest „aktorskie BHP”? Zapraszamy!
Rozmawiała: Justyna Tawicka