Zapraszamy na kolejną część wywiadu z Marietą Żukowską. Aktorka opowie o nagrodach zdobytych na wariackich papierach, wspomni o skoku na bungee i pozytywnym „stresie”, który wtedy ją łapie. Klikajcie i czytajcie!
Zostałaś obsypana wieloma nagrodami teatralnymi jako aktorka...
Tak. To zadziwiające, bo dostałam ich już 11 i śmieję się, że wyczerpałam limit do końca życia. Jednak prawda jest taka, że mam w teatrze ogromne szczęście do ludzi. Już na drugim roku studiów spotkałam Mariusza Grzegorzka - reżysera, który wskazał mi drogę, którą mam iść. Nauczył mnie jak szukać w sobie postaci ,"wiercić" ją w sobie i nie bać się niczego!
Która nagroda jest dla Ciebie najważniejsza?
Wszystkie, ale jest jedna, która mnie szczególnie cieszy, bo zdobyta na wariackich papierach. Miałam wtedy bardzo trudny czas. Kończyłam szkołę i przygotowywałam się do pierwszej głównej roli w teatrze. Zaczynałam pracę w „M jak Miłość”, prawie w ogóle nie spałam, byłam wykończona, a tu jeszcze czekał mnie festiwal filmowy w Brnie. Moi koledzy ze spektaklu pojechali tam wcześniej, aklimatyzowali się, poznawali studentów z innych krajów, bawili się z nimi a ja miałam tylko czas, żeby przyjechać, zagrać i wyjechać. Jednego dnia miałam próbę w teatrze Jaracza w Łodzi, potem podróż do Brna, tam zagrałam dwa spektakle i musiałam od razu wrócić do Polski. O 6 rano następnego dnia miałam jeden z pierwszych dni zdjęciowych w „M jak Miłość”. Nie zdążyłam na czas, byłam o 6:25. Kierownik planu był na mnie bardzo zły, a ja nie spałam chyba 48 godzin i ledwo trzymałam się na nogach - ale zagrałam! Kilka dni później koledzy przywieźli mi statuetkę - grand prix festiwalu w Brnie. Nie mogłam w to uwierzyć i strasznie się śmiałam. Czułam wtedy, że wygrałam wojnę z samą sobą i dostałam za to nagrodę.
Czy te nagrody pomagają Ci w karierze?
Polska jest krajem, w którym nie ceni się takich wyróżnień. Nagrody nie są wymierne. Bardzo się z nich cieszę, ale w przełożeniu na życie zawodowe - ładnie wyglądają na półce. Absolutnie nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia.
A co daje Ci teatr?
Moi rodzice często mnie pytają: „Marieta, ale co daje Ci ten teatr? W sumie nie zarabiasz tam pieniędzy i się tylko męczysz.” Ale teatr daje mi wiele. Dzięki niemu mogę wysłuchać po spektaklu ludzi, którzy mówią szczerze wzruszeni: dziękuję. Nie da się tego przeliczyć na żadne pieniądze. Scena też jest dla mnie takim skakaniem na bungee (śmiech). Za każdym razem jak patrzę na widzów, dostaję pozytywnego „stresa”. Uwielbiam to! Natomiast po takim dniu w teatrze jestem niewiarygodnie zmęczona. Jakbyście mnie zobaczyli w garderobie po 3,5 godzinach w „Lwie na ulicy”... Nie wyglądam najlepiej! Wtedy to już chyba nawet najlepsze spa nie dałoby rady.
Gdzie możemy Cię zobaczyć w teatrze?
Można mnie zobaczyć w sumie w czterech spektaklach w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Gram już tam od drugiego roku studiów. Po pierwsze: „Lew na ulicy”. Gram też w „Blasku życia” i „Habitacie”. W „Habitacie” gram razem z Mariuszem Ostrowskim, który dostał teraz rolę w „M jak Miłość”, co mnie bardzo ucieszyło! W spektaklu gramy razem bandę zbuntowanych szesnastolatków - całujemy się, bijemy, podpalamy dom dziecka... Świetnie się z nim gra, to znakomity aktor. Gram też w śpiewanym spektaklu „Żydowskie piosenki” - to takie przedstawienie ku pokrzepieniu serc. Zapraszam!
W następnej części wywiadu będziecie mogli się przekonać o tym, że mniej znaczy więcej. Dowiecie się również o mistrzach, którzy prowadzili Marietę oraz o jej aktorskich kreacjach na dużym ekranie. Polecamy już wkrótce!
Rozmawiała:
Zuzanna Rzymanek