Na Zlocie Fanów „M jak Miłość” widziałam, że nie usiedziałeś w miejscu. Jak było?
Fantastycznie! To jest taki jeden dzień w roku, w którym możemy poczuć gigantyczną pozytywną energię fanów. To bardzo miłe przeżycie, które motywuje nas do dalszej pracy, bo przecież aktor bez publiczności nie istnieje. Takie zawodowe ładowanie akumulatorów.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że pierwszy dzień na planie był dość dziwny.
Raczej zaskakujący. Wyobrażałem sobie, że zanim przystąpimy do zdjęć będziemy mieli czas na poznanie innych aktorów, próby, oswojenie ze scenografią, rozmowy z reżyserem - jednym słowem na przygotowanie się do roli. Mieliśmy przecież grać kochającą się rodzinę, która mieszka w Grabinie od pokoleń. Okazało się jednak, że na żadne próby nie ma czasu. Kiedy spotkaliśmy się na planie pierwszego dnia zdjęć, usłyszałem: „proszę bardzo, to jest pokój Marka, to jest pana siostra, a to mama. Akcja!”. Musiałem "z marszu" wcielić się w swojego bohatera i pokonać onieśmielenie, jakie ogarniało mnie wobec takich osobowości, jak Teresa Lipowska, Witold Pyrkosz, czy Dominika Ostałowska. No, to był skok na głęboką wodę...
Ale widzę, że pomimo stresu, wspominasz ten dzień z uśmiechem?
Tak, bo w sumie było to całkiem przyjemne. Przede wszystkim mieliśmy dużo czasu, do zrealizowania było tylko 5 scen, więc pracowaliśmy bez pośpiechu (dla przykładu dodam, że dziś robimy ich dziennie 10-12). Pierwsze odcinki reżyserował Ryszard Zatorski, który miał do pracy kojący dystans, a i koledzy okazali się mili i wyrozumiali. Pomogła też lokalizacja i pogoda - pamiętam, że było słonecznie i ciepło, mogliśmy czekać, aż ekipa przygotuje plan w ładnym podwarszawskim plenerze, przed otoczoną łąkami halą zdjęciową. Plan pracy z pierwszego dnia zdjęciowego - 25 sierpnia 2000 - do dziś wisi oprawiony w naszej garderobie. Fajnie, że widnieje na nim moje nazwisko.
A teraz - po dziesięciu latach - jaka jest atmosfera na planie?
Bardzo serdeczna. Często dziękuję losowi, że mogę pracować z ludźmi, których po prostu lubię. I dotyczy to nie tylko aktorów, ale całej ekipy. Oczywiście zdarzają się czasem jakieś spięcia, najczęściej wtedy, gdy jesteśmy przemęczeni, w naszej pracy to nieuniknione, ale to są wyjątkowe sytuacje.
Postać Marka jest efektem pracy wielu osób. Trudno Ci było wejść w jego buty?
Rzeczywiście, o naszych postaciach decydują głównie scenarzyści, którzy często nas zaskakują. Marek przecież wciąż się zmienia. Na początku był rozwydrzony i nieodpowiedzialny, potem bez pamięci się zakochał i bywał bardzo romantyczny. Po ślubie z Hanką nagle stał się nieprzytomnie zazdrosny, potrafił wyskoczyć do kogoś z pięściami, natomiast po urodzeniu się Mateusza i adopcji Natalii został czułym i wyrozumiałym mężem i ojcem. Po czym... zakochał się w Grażynie! Czasem te nagłe wolty w życiu bohaterów są dla aktorów trudne do zagrania, ale ja akurat to lubię – to tak nieustanna aktorska „gimnastyka”. Marek jest zupełnie inny niż ja - potrafi być wybuchowy, gwałtowny, musiałem więc jako aktor odnaleźć w sobie takie emocje, ale na tym właśnie polega ten zawód. Cieszę się, że ta postać tak ewoluuje - z Markiem się nie nudzę, a to przecież już dziesięć lat!
A jakie sceny lubisz grać, co sprawia Ci przyjemność?
Lubię te wszystkie sytuacje, gdy mój bohater jest nieprzewidywalny. Jakiś czas temu Marek "przylał" Michałowi Łagodzie. Gra go Paweł Okraska, który jest ode mnie dużo wyższy i silniejszy, więc w rzeczywistości taka scena raczej by się nie wydarzyła. A w serialu wyglądała naprawdę zawodowo - byłem dumny ze swojego prawego sierpowego (śmiech).
Lubię też grać sceny, które mają nieco komediowy charakter. Tuż przed zlotem kręciliśmy z Małgosią Kożuchowską scenę, w której Marek, chcąc odzyskać względy żony, zaprasza ją na romantyczną wycieczkę łódką. Jest elegancko ubrany – nowiutkie buty, spodnie od garnituru... Po czym wsiadając do łódki, ląduje po pas w wodzie. Takie sceny robię z przyjemnością. Zresztą, myślę, że widzowie z równą przyjemnością je oglądają.
Najsympatyczniejszy dowód uznania ze strony fanów, z jakim się spotkałeś?
Ojej, trudno mi powiedzieć, bo tych przejawów serdeczności jest naprawdę dużo. Przychodzi mi na myśl pewne małżeństwo - państwo Bugajowie. To wierni fani serialu, którzy przysyłają mi na imieniny i urodziny kartki z życzeniami. Nie tylko mnie, innym aktorom również. Pamiętają o każdym z osobna i to jest niezwykłe. Czasem dostaję od różnych ludzi dowody uznania w formie drobnych podarunków - kompozycji naszych zdjęć z serialu, obrazków. Wielokrotnie jestem pod wrażeniem talentu rękodzielniczego naszych fanów.
Dziesięcioletni Kacper Kuszewski, jaki był?
Uczyłem się w szkole muzycznej w Gdańsku, z której kilka lat później mnie wyrzucono. Byłem dość nieznośnym, niepokornym dzieckiem i nikt nie dawał sobie ze mną rady. Potrafiłem wstać przy całej klasie i zapytać, dlaczego ktoś dostał lepszą, a ktoś inny gorszą ocenę, skoro według mnie zasługują na taką samą. Straszyłem kodeksem ucznia (śmiech). No, nie było ze mną łatwo...
A z miłych wspomnień?
Pamiętam, jak wyjechaliśmy z chórem szkoły muzycznej do Szwajcarii. To był mój pierwszy kontakt ze światem Zachodu. Wszyscy nas wtedy pytali o Wałęsę, bo przyjechały dzieci z tej biednej Polski. A jednocześnie zacząłem próby do musicalu „Les Miserables” w Teatrze Muzycznym w Gdyni. To była pierwsza polska realizacja, a ja grałem w tym spektaklu swoją pierwszą poważną rolę - Gawrosza. Jako dziecko czułem się taki ważny (śmiech), byłem z aktorami na ty, czułem się członkiem zespołu aktorskiego. Myślę, że te doświadczenia w Teatrze Muzycznym zaważyły na wyborze mojego zawodu.
Byłeś może wtedy fanem jakiegoś serialu?
Lubiłem kreskówki - „Załoga G”, „He-Man”... Na pewno oglądałem z rodzicami Teatr Telewizji – serio. I „Kabaret Olgi Lipińskiej”. Ale, prawdę mówiąc, z tego okresu bardziej pamiętam bieganie po gdyńskim bulwarze i jeżdżenie na rowerze, niż siedzenie przed telewizorem.
Z okazji okrągłej rocznicy serialu, czego chciałbyś mu życzyć?
Kolejnych wspaniałych lat, miłości i zgody.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Joanna Rutkowska