TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Karateka w roli ideału - rozmowa z Robertem Moskwą

. Data publikacji: 2016-02-15

„W 1975 roku miał dziesięć lat. Właśnie wtedy Program Pierwszy Polskiego Radia nadał tysięczny odcinek popularnej powieści "Matysiakowie". Polki i Polacy zawarli 330,8 tys. małżeństw - najwięcej od zakończenia II wojny światowej. Bill Gates i Paul Allen założyli Microsoft Corporation. A cały świat bawił się w rytm hitów zespołu ABBA, który w tym roku wydał album pod tym samym tytułem”.

Z okazji dziesięciu lat „M jak miłość” zapraszamy na jubileuszowy wywiad z Robertem Moskwą. Aktor opowie, dlaczego dołączał do serialu na raty oraz czy miał tremę przed pierwszym dniem na planie. Zdradzi też, jakie seriale podobały mu się najbardziej, gdy sam miał dziesięć lat.
Jak podobał się Panu tegoroczny zlot fanów „M jak Miłość”?
Jak co roku byłem zalatany. Fani dopisali, pogoda nam sprzyjała... Uważam, że wszystko udało się w stu procentach, a może i jeszcze lepiej!
Na zlocie przyjęło się, że nie tylko rozdaje Pan autografy, ale też prowadzi warsztaty. W tym roku samoobrony dla kobiet. Czy Pana zdaniem mamy waleczne fanki?
Kobiety podchodzą do warsztatów samoobrony często sceptycznie i z dystansem. A zlot to wyjątkowe okoliczności - panie i młode dziewczęta miały ćwiczyć na oczach innych. To nie sprzyja koncentracji, ale wydaje mi się, że wyniosły coś z tych krótkich lekcji. Muszę podkreślić, że my z Maćkiem Grubskim nie uczymy na naszych kursach bicia. Uczymy, jak zyskać cenne kilka, kilkanaście sekund, które mogą być decydujące w starciu z napastnikiem. Nie jestem w stanie w krótkim czasie nauczyć nikogo jak się bić, a tylko uświadomić, jak można przechytrzyć atakującego.
Czy dziesięć lat temu, kiedy zaczynano kręcić serial „M jak Miłość” słyszał Pan o nim, śledził odcinki?
W 2000 roku jeszcze nie. Wtedy cały czas poświęcałem swojemu teatrowi K2 we Wrocławiu. Tworzyłem go dokładnie od zakończenia szkoły i byłem tak zakręcony na jego punkcie, w sensie dosłownym i w przenośni, że cały boży świat dla mnie nie istniał. Gdy skończyłem z teatrem, wtedy też zagościłem w „M jak Miłość”.
A jak Pan dołączył do serialu?
Na raty. Producent obejrzał moje zdjęcia i w efekcie tego zaproszono mnie w 2003 roku na casting, który myślałem, że wygrałem. Jednak wtedy nic z tego nie wyszło. Po roku - w sierpniu 2004 - w środku wakacji odebrałem nagranie z mojej poczty głosowej. Gdy usłyszałem, że czeka na mnie konkretna rola, to aż podskoczyłem z wrażenia. Ale uprzedzono mnie, że nie wiadomo, czy ta postać będzie rozwinięta. Wszystko zależało od tego, czy widzowie zaakceptują Artura Rogowskiego. Czy ta postać się sprawdzi...
Jak widać się sprawdziła. W pierwszym dniu na planie, co było kręcone?
Pojawiłem się w serialu z przytupem, gdyż Artur miał przeprowadzić akcję reanimacyjną Leszka - postaci Michała Chorosińskiego. Leszek został potrącony przez samochód i ja go miałem uratować. Pamiętam, że byłem tą sceną strasznie przejęty. Dzwoniłem po konsultacje do mamy, która jest lekarką - chciałem wypaść wiarygodnie. Miałem okrutną tremę, bo wracałem po dłuższej przerwie w zawodzie i nagle się okazuje, że na rozruch - zamiast miłej sceny gadanej - wprowadzona jest taka akcja. Co innego, gdy się rozmawia, a co innego, gdy trzeba razem z dialogiem wykonać parę specjalistycznych ruchów. Ale wszystko się udało i Artur zadomowił się w serialu.
Artur to wymarzony mąż, ojciec i przyjaciel... Nie chciałby Pan, żeby Rogowski spróbował tego, jak to jest po ciemnej stronie mocy?
Ja jestem przeciwnikiem łamania postaci na siłę, tylko dla mojej satysfakcji. Postać musi się zamykać w wiarygodnych ramach. Dlatego zostawmy Artura w spokoju - niech będzie jaki jest.
Po ponad pięciu wspólnych latach nadal lubi Pan Artura?


Jeśli mam być szczery, to on jest dla mnie czasem za misiowaty (śmiech). Tu ćwiczy karate, a wystarczy, że żona przyjdzie i daje sobie rozkwasić nos. Jak się walczy, to się walczy, a nie ogląda za kobietami (śmiech). Ale jest sympatycznie złośliwy, dowcipny, gra na gitarze, lubi muzykę poważną - jak tu nie lubić takiego ideału?
A do tego jest romantykiem, co bardzo przyjemnie się ogląda...
Jak zgasło światło w przychodni, to stawiał świece i tworzył romantyczny klimat. Zapraszał do opery, przynosił płyty, które mu leciały z rąk na widok ukochanej. Tak, Artur potrafi być ujmujący, ale myślę, że kobiety na dłuższą metę wcale nie chciałyby mężczyzny w takim wydaniu. I taki Artur w rzeczywistości poszedłby szybko w odstawkę.
Serial skończył 10 lat. Co Pan pamięta z okresu, kiedy był dziesięcioletnim chłopakiem?
W 1975 roku, kiedy miałem 10 lat, doszło do słynnego połączenia rosyjskiego i amerykańskiego statku kosmicznego Sojuz-Apollo. W tym też roku przebywałem w schronisku Samotnia w Karkonoszach i ograłem jakiegoś Niemca w szachy. Wtedy zakiełkowała we mnie myśl, że jestem w tę grę dobry. Dlatego rok później, będąc w Pogorzelicy, chciałem, żeby zorganizowano turniej szachowy. Przyznam się bez bicia, że nalegałem na ten turniej, bo miałem wrażenie, że mogę go wygrać (śmiech). Ostatecznie zająłem chyba 3 miejsce. Ale do dziś mam dyplom z tego pamiętnego wydarzenia.
A był Pan fanem jakiegoś serialu?
Oczywiście. „Czterej pancerni i pies”, „Stawka większa niż życie”, „Podróż za jeden uśmiech”, czy „Wakacje z duchami” - wszystko to miałem obcykane. Najbardziej nie lubiłem „Stawiam na Tolka Banana” i - z podobnego powodu - nie przepadałem za kreskówką „Bolek i Lolek”. To był czas ładowania do bajek ideologii, co mnie już, jako dziecku, przeszkadzało. Nawet mówiło się - „Poprawny jak Banan”. Ale np. „Pan samochodzik i templariusze”, o rany! Jakie to odcisnęło piętno na moją wyobraźnię. I powiem, że będą z tego konsekwencje. Być może już w przyszłym roku, choć jeszcze nie mogę dokładnie powiedzieć o co chodzi...
Czego chciałby Pan życzyć serialowi z okazji okrągłego jubileuszu?
Drogie „M jak Miłość”, 10 lat minęło, jak jeden dzień! I na drugie tyle przygotuj się, a może i na trzecie, któż to wie. Sparafrazowałem słowa pewnego hitu, ale jak ulał tu pasują.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Joanna Rutkowska

Bitwa more
Jan
Paweł