A jakieś czary, zaklęcia – pomagają czasem w pracy?
Oooo! Mam „czary teatralne”! (śmiech)
Wymienię po kolei: obrót trzy razy wokół własnej osi...
– gdy czegoś zapomnę, zakaz gwizdania w teatrze – robi to za mnie moja komórka, w której zamontowałam taki sygnał (śmiech) i ostatnie: boję się pawich piór… to byłoby chyba na tyle!
Widać to działa, bo mówią o Pani w „czepku urodzona”: świetny start, egzamin na PWST zdany za pierwszym podejściem.
Za przedstawienie dyplomowe „Czyste Szaleństwo” – nagroda i od razu propozycja pracy w Teatrze Polskim. Mimo tego „czepka” nigdy nie myślała Pani, że mogłaby wybrać inną drogę?
Pierwsze moje zdane egzaminy to wydział psychologii UW. Los jednak chciał, że mniej więcej w tym samym czasie dostałam się na PWST. Reszta potoczyła się sama.
Aktorskie inklinacje? Czy ja wiem… przypominam sobie szkolne akademie i wiersz, który nie chciał mi gładko przejść przez gardło; „Bagnet na broń” Broniewskiego. Mam zresztą zdjęcie z tej akademii… z oczami błyszczącymi jak węgielki tylko dzięki wypchanym spodniom nie wyglądam jak rewolucjonistka. Pamiętam, że spóźniłam się tę akademię; po lekcjach jeździłam z koleżanką na łyżwach i… nie kontrolowałam czasu…
Mój ulubiony wiersz natomiast, to „Wróbelek, ptaszyna niewielka” Gałczyńskiego. Mówiąc go z satysfakcją obserwowałam rumieniec, który wpełzał na policzki kolejnym polonistkom – bo wierszyk ten – wiadomo o czym traktował…
Jednak, co do tego „czepka”… w szkole aktorskiej czułam się tak, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie. Czułam się zdradzona, miałam syndrom ucieczki i strachu. Po pierwszych dwóch tygodniach spędzonych w szkole spakowałam się i wróciłam do domu z silnym postanowieniem: „nie wracam”.
Moja Mama przemówiła mi jednak do rozumu, choć ja sama do szkoły przekonałam się dopiero na trzecim roku. Dziś, coraz częściej żałuję i coraz częściej się cieszę, że wykonuję ten zawód.
Żałuję, bo czasem boli człowieka dusza – bo za dużo emocji, bieganiny i pośpiechu…
Cieszę się, bo nigdzie indziej nie spotkałabym tylu fantastycznych ludzi i nie poznała tylu własnych wcieleń. Poza tym, ta praca świetnie kształtuje charakter i pozwala panować nad emocjami…
…słyszałam coś niecoś o „charakterze choleryczki”, która wybucha z opóźnieniem… ale pewnie to legendy… (uśmiech)
Hahaha! Ano tak… a już myślałam, że uchylę się od odpowiedzi! (śmiech)
Bardzo rzadko, ale jednak… zdarza się… Długo, długo gromadzą się we mnie emocje i nagle… buch! Ale na własną obronę dodam, że nad tym pracuję!
Sławetne: „Chciałabym, chciała” z piosenki Formacji Nieżywych Schabuff pt: „Klub Wesołego Szampana” to Pani głos. Czego dziś: „Chciałabym, chciała”?
Chciałabym, chciała”… chodzić w kapeluszu z szerokim rondem, obszernej luźnej koszuli i podwiniętych spodniach po czystej wodzie i patrzeć na swój dom, który stałby gdzieś pod lasem… i być szczęśliwa – tak jak teraz.
Pani Tata – zielarz z zamiłowania powtarzał: „Małgosiu dasz radę, pij ziółka i melisę”. Gdyby z ziół przyszło Pani przyrządzić mieszankę o smaku jej życia – jaki to byłby smak?
Hmm… na pewno niejednoznaczny. Myślę, że zawarłabym w nim trochę perzu, nieco lipy i rumianku, szczyptę dziegciu - a wszystko doprawiła lukrecją, bo jest słodka. Ale cóż ja będę mówić o życiu… Ono jest - jakie jest. Już tyle ludzi o tym pisało… (śmiech)
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała: Justyna Tawicka