Jaką inną postać w „M jak Miłość” chciałby pan zagrać?
Słyszałem, że kilku moich kolegów z planu powiedziało, że chciałoby zagrać Lucjana. Ciekawe, czy wynika to z tego, że ja wcielam się w tę postać, czy dlatego, że jest dobrze napisana. Kogo chciałbym zagrać? Najchętniej mojego serialowego wnuka, czyli Mateusza, którego nazywam Matej. Dlaczego? Bo musiałbym być dużo młodszy. Cofnąć się do tyłu, jak mówił Lech Wałęsa. Mógłbym się więcej ruszać, chodziłbym na ryby, a tak mi się nie chce, bo za daleko. A jeśli już pójdę, przeważnie nic nie mogę złowić.
Jaką hollywoodzką gwiazdę najbardziej chciałby pan zobaczyć na planie „M jak Miłość”?
Nie zastanawiałem się nad tym, bo nie wiem, czy kogokolwiek nowego chciałbym na planie widzieć (śmiech). Inna sprawa, że ze względu na pieniądze, trudno byłoby zaprosić do nas kogoś z Hollywood. Jeśli pan Tadeusz Lampka, producent serialu, byłby w stanie zainwestować, czemu nie. Jest kilku zagranicznych aktorów, z którymi mógłbym spotkać się na planie, ale najchętniej zobaczyłbym Bogusza Bilewskiego, co już jest - niestety - niewykonalne. W 1950 roku razem zaczynaliśmy naukę w szkole aktorskiej, cztery lata później obaj zdobyliśmy dyplom aktora zawodowego. Potem spotkaliśmy się dopiero na planie „Janosika”, gdzie pracowaliśmy rok w Zakopanem i Warszawie. W stolicy mieszkałem w Grand Hotelu. Miałem pokój na ostatnim piętrze, tam gdzie są małe kwadratowe okienka. Wyglądałem z jednego z nich. Bogusz jeszcze żył, tak było.
Gdyby mógł pan od dziś zacząć pisać scenariusze do „M jak Miłość”, jak wyglądałby pana wątek w serialu? Nie zmieniłby się, czy byłby diametralnie inny?
Jeżeli miałbym wpływ na pisanie scenariuszy do „M jak Miłość”, robiłbym to inaczej niż obecni scenarzyści. Czyli jak? Odpowiedź jest prosta: lepiej!
Czy wyobraża sobie pan życie bez „M jak Miłość”?
Jeśli nie byłoby „M jak Miłość”, prawdopodobnie nie byłoby także mnie. Kilkanaście lat temu grałem w paru bardzo dobrze napisanych sztukach Marka Rębacza i powolutku odchodziłem od aktorstwa. Ten serial trzyma mnie przy życiu. Aktor musi grać do końca, bez pracy pojawia się pustka. Jeśli ktoś robił w życiu, na przykład, tylko siodła, przechodzi na emeryturę, przestaje je robić i zajmuje się tym, czym chce. A aktor, niestety, do końca życia będzie aktorem - musi grać. Gdyby nie „M jak Miłość”, przez trzynaście lat robiłbym niewiele i zarobiłbym grosze. To wyjątkowo paskudny zawód, który człowieka więzi. Zamyka. Wolność ekspresji w tym fachu to pozory, a pozory często pylą (śmiech).
Gdy słyszy pan „M jak Miłość”, co pierwsze przychodzi panu do głowy?
Nie mam żadnych skojarzeń, bo nie śledzę w telewizji tego serialu. Pierwsze odcinki jeszcze oglądałem. Plan był taki, że powstanie dziesięć odcinków pilotażowych, a potem miało się okazać, czy będą realizowane kolejne. I się okazało. Pracuję na planie „M jak Miłość” prawie trzynaście lat, kawał życia. Mój serialowy wnuk prawie urodził się na planie, widzę jak dorasta.