Jest Pan nie tylko reżyserem, ale i autorem wielu scenariuszy. Skąd to "rozdwojenie" kariery?
Po prostu lubię oba zajęcia. Reżyser cały czas pracuje wśród ludzi, natomiast scenarzysta musi pisać w samotności - a mnie odpowiadają oba typy aktywności. Oczywiście ważny jest też fakt, że pracując przy jakimś projekcie i jako scenarzysta i jako reżyser, mam pełną kontrolę nad materiałem. Wiem, dlaczego coś napisałem i dlaczego później będą to tak, a nie inaczej filmował.
Jest jakiś gatunek, w którym jako scenarzysta czuje się Pan wyjątkowo dobrze?
Tak, najbardziej lubię komedię. Jest kusząca z paru względów. Przede wszystkim jako wyzwanie - bo to bardzo trudny gatunek. Poza tym w komedii od razu widać efekt pracy. Wystarczy pójść do kina i sprawdzić, czy widzowie się śmieją. Ale to, że czuję pociąg do komedii wcale nie znaczy, że nie chcę spróbować czegoś innego. Jest cała masa gatunków, których - mam nadzieję - uda mi się kiedyś "zakosztować".
Na przykład?
Na przykład science fiction.
Myśli Pan, że współczesne scenariusze filmowe są uniwersalne? A może polskie kino ma w sobie coś niepowtarzalnego, charakterystycznego dla naszego kraju?
Na pewno jest w kinie tendencja do opowiadania historii globalnej. Wtedy można mieć większą widownię. Zdarzają się u nas filmy, nawet skromne w budżecie - np. "Cześć Tereska" czy "Dług" - które operują językiem uniwersalnym i mają szansę zaistnieć zagranicą. Ale bardzo modnym kierunkiem są też w Polsce filmy powstające na podstawie lektur. A to już kino hermetycznie polskie - zupełnie niezrozumiałe dla widzów na świecie.
No właśnie, jest Pan autorem scenariusza do filmu "Pan Tadeusz". Czy tworząc go, odczuwał Pan zwiększoną presję?
Raczej nie. Starałem się zapomnieć, że mam do czynienia z epopeją narodową - z autorem, który jest wszędzie na pomnikach. Ale momentami było ciężko. Choćby dlatego, że to było moje pierwsze spotkanie z dialogiem pisanym wierszem. Poza tym, żeby "przyciąć" tekst na potrzeby filmu, musiałem go bardzo dobrze opanować pamięciowo. Ale jakoś to wyszło.
Reżyseruje Pan, właściwie równocześnie, dwa seriale: "Na dobre i na złe" oraz "M. jak Miłość". Czy praca nad nimi w jakiś sposób się różni?
W sensie realizacyjnym niewiele. W obu serialach mamy do dyspozycji dwie kamery i jest podobny reżim produkcyjny. Różni się natomiast sposób opowiadania obu historii. Inaczej są skonstruowane odcinki. W "Na dobre i na złe" cały czas pojawiają się nowi aktorzy, którzy grają role niemalże wiodące dla danego odcinka. Za każdym razem poznajemy historię innego pacjenta.
A "M jak Miłość"?
To w pewnym sensie saga rodzinna. Opowieść o perypetiach poszczególnych członków rodu. I dlatego ekipa aktorska właściwie się nie zmienia. Poza tym "M. jak Miłość" kręcimy w innym otoczeniu, niż "Na dobre i na złe". Tutaj robimy zdjęcia na wsi - tam w lesie.
Czy doświadczenie scenarzysty wpływa na sposób, w jaki Pan reżyseruje? Zdarza się Panu np. ingerować w napisane przez kogoś innego dialogi?
Oczywiście, że tak! W obu serialach, mimo że nie jestem ich scenarzystą, bardzo często zmieniam tekst, czy nawet całą sytuację, w jakiej znajdują się bohaterowie. Czasami mocniej, czasami słabiej... Ale takie jest prawo reżysera. To do niego należy ostatnie słowo.
Jest Pan absolwentem kulturoznawstwa - czy to pomaga Panu w pracy?
Na pewno. Te studia dają pewną "ogładę" humanistyczną. Wiedzę z przeróżnych dziedzin: socjologii, antropologii, historii sztuki... Dzięki nim zyskuje się większą wrażliwość. Szerszą perspektywę w widzeniu ludzi: ich problemów, środowiska... To cenne doświadczenie.
Myśli Pan, że za 100 lat studenci kulturoznawstwa będą się uczyli o dzisiejszych reklamach? Pytam, bo współpracował Pan też z agencją reklamową...
Na pewno będą reklam ciekawi. Reklama to odbicie tego, o czym marzy przeciętny człowiek: samochód, pełna lodówka itd. Ale nie przeceniałbym jej wartości. Wbrew temu, co się często mówi, reklama to nie dziedzina sztuki. Jest nierozerwalnie związana z handlem. Spełnia przede wszystkim funkcję użytkową i promocyjną, a nie twórczą.
Są jakieś produkty, których reklam nigdy by Pan nie chciał zrealizować?
Tak, jest kilka takich produktów. Na przykład papierosy - bo szkodzą. Idiotyczne, militarne zabawki, np. karabiny dla dzieci. Albo produkty strasznie trywialne, jak papier toaletowy.
W "Stacji" zadebiutował Pan również jako aktor. Co Pana do tego skłoniło?
Kaprys! A poza tym chęć przekonania się, jak to wygląda z drugiej strony. To bardzo ważne, by reżyser wiedział co czuje aktor, który staje przed kamerą. Teraz, gdy już to sprawdziłem myślę, że coraz częściej będę się obsadzał w filmach. To daje reżyserowi pokorę.
I co Pan poczuł "po drugiej stronie"?
Paraliżujący strach! Ale jednocześnie to było bardzo stymulujące przeżycie. Zwłaszcza, że miałem okazję "sprawdzić się" w grze aktorskiej ze Zbyszkiem Zamachowskim, który w tej scenie był moim partnerem.
Czy to znaczy, że niedługo zobaczymy Pana jako aktora także w "M. jak Miłość" albo "Na dobre i na złe"?
Nie, na razie tego nie planuję!
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska