TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Henryk Talar

Data publikacji: 2016-02-15

Codziennie budzić się do snu

  • W "M jak Miłość" Pana bohater jest zdecydowanie negatywny: ma konszachty z mafią, sprowadza Jacka na złą drogę... I większość widzów chyba właśnie takiej roli się po Panu spodziewała. Bo czarne charaktery to właściwie Pana specjalność...
    Dla tych, co oglądają tylko telewizję, zapewne tak. Lubię grać mocne, złożone postaci. Ale mam też za sobą role, na scenie i w teatrze telewizji, które są diametralnie inne - wcale nie "czarne". Tak naprawdę, czuję się aktorem komediowym. Chociaż to, co raduje mnie najbardziej, to wcale nie rechotliwa farsa, tylko komedia szlachetna. Na przykład "Seks nocy letniej" w Teatrze Scena Prezentacje w Warszawie, czy "Kolacja na cztery ręce" i "W rodzinnym sosie" (sztuka napisana przez autorów filmu "Gusta i guściki"), do których trwają właśnie próby.

  • W teatrze jest Pan nie tylko aktorem, ale i reżyserem. Czy na dużym ekranie widzowie też będą mogli poznać Pana w tej roli?
    W najbliższym czasie nie. Kiedyś bardzo dużo pracowałem w telewizji, ale później to się urwało. Wyjechałem z Warszawy i ta rozłąka trwała całe osiem lat - szmat czasu. Realizowałem po prostu inne pragnienia: jako dyrektor artystyczny w Bielsku-Białej i Częstochowie próbowałem stworzyć własny zespół, własny teatr. Ale, jeśli chodzi o reżyserię filmową, to otrzymałem ostatnio pewną propozycję... I może będzie to początkiem jakiejś dłuższej współpracy.

  • Wiedzie Pan właściwie żywot koczownika: pracował już Pan w Szczecinie, Kaliszu, Częstochowie, Bielsku-Białej... Częste przeprowadzki to Pana świadomy wybór czy zwykły przypadek?
    Wszystko zaczęło się od mojej przyjaźni - artystycznej i tej "zwykłej", ludzkiej - z Romanem Wilhelmim i Ryszardą Hanin, 25 lat temu. Byłem wtedy na etacie w Teatrze Ateneum w Warszawie, ale gdy tylko miałem wolny czas jeździłem - właśnie z Romkiem i Rysią - po tzw. prowincji. Graliśmy zarówno w pięknych salach teatrów, jak i w strażackich remizach. I bardzo to polubiłem. Wyjazdy mi nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie: podobała mi się możliwość spotykania różnych odbiorców, z różnymi potrzebami. Nie jestem aktorem, który za wszelką cenę chce się podobać: wysokim brunetem w ciemnych okularach i z głową w chmurach. Najbardziej raduje mnie fakt, że przez tekst sztuki, przez kontakt z widownią, mogę wypowiedzieć odrobinę siebie. A gdy graliśmy na prowincji, kontakt pojawiał się zawsze. Nie byłem oddzielony od widowni jakąś barierą, jakąś szklaną taflą... Tam potrzeba spotkania wychodziła z obu stron.

  • W dużych miastach jest inaczej?
    Proszę mnie źle nie zrozumieć: w Warszawie jest fantastyczna widownia. Sam tego doświadczyłem. Ale gdy do stolicy przyjeżdża turysta, to niekoniecznie robi to tylko i wyłącznie dla spektaklu. Najpierw zaliczy wszystko, co jest do obejrzenia, pobiega po sklepach... A wieczorem, ewentualnie, może jeszcze trochę sobie posiedzieć - czy podrzemać - w teatrze. Każde przedstawienie gra się nie raz, nie dwa, ale kilkadziesiąt lub kilkaset razy. A stałych widzów jest w Warszawie określona liczba. Z badań wynika, że do teatru regularnie chodzi zaledwie 7 % mieszkańców. A cała reszta widowni to tzw. "zrzutka". Zwykle pod hasłem: "Idziemy, bo wieczorem nie ma nic innego do roboty: albo knajpa, albo hotel...". Teatr jako alternatywa.

  • Skoro tak zależy Panu na kontakcie z widzami, czy występ w serialu nie jest pod tym względem trochę "niepełnowartościowy"?


    Nie, bo w serialu role po prostu muszą być dobrze skrojone. Muszą, bo wiadomo, że "ciąg dalszy nastąpi". W każdym odcinku widz czeka na kolejne, ciekawe postaci. Zastanawia się: ten charakter będzie tylko czarny, czy może odkryje się w nim jakiś kawałeczek białego?... I jeśli tylko aktor przed kamerą nie tyle gra, co po prostu "jest", to kontakt z publicznością istnieje. Ja w każdym razie czuję, że w serialu nie tylko "pokazuję się", ale też docieram do widzów.

  • Do niedawna prowadził Pan teleturniej "Rosyjska ruletka". Co Pana skusiło do występu w takiej roli?
    Fakt, że nigdy nie robiłem czegoś tak "chybotliwego": pomiędzy aktorstwem a nieaktorstwem, udawaniem a graniem... To było nowe wyzwanie, chciałem zobaczyć, jak się sprawdzę. A dodatkowy bodziec stanowił fakt, że do roli prowadzącego kandydowało kilka zacnych, aktorskich nazwisk. To zresztą był pierwszy raz, gdy brałem udział w castingu. I, nie ukrywam, gdy ogłoszono mnie zwycięzcą, było mi rzeczywiście przyjemnie.

  • Sam Pan wymyślił charakter takiego mrocznego, wręcz szatańskiego prowadzącego?
    Nie, miałem amerykański wzorzec. Ale mój prowadzący to rzeczywiście taki Woland z "Mistrza i Małgorzaty"... Trochę starałem się go tonować, dodawałem czasem jakiś żart... Ale to był naprawdę ostry facet! Ludzie nie komentowali później tego, na czym polegały zasady gry, tylko mówili: "Teleturniej, jak teleturniej, ale jednak zupełnie inny!". I to dawało mi satysfakcję.

  • Wystąpił Pan też w filmie "Yyyreek! Kosmiczna nominacja". Program Big Brother wzbudzał w Polsce duże kontrowersje - co sprawiło, że wziął Pan udział w filmie, który po nim nastąpił?
    Fakt, że bardzo szanuję p. Jerzego Gruzę. I gdy mnie poprosił o udział w filmie nie miałem wątpliwości, że odpowiem "tak". Człowiek już taki jest: czasem rezygnuje z jakiegoś, nawet bardzo ważnego, zadania, tylko na rzecz spotkania z kimś bliskim. Dla mnie to było oczywiste: spotkać się z p. Gruzą nawet, jeśli zawodowo mógłbym w tym czasie zrobić coś ciekawszego.

  • A co pan myśli o Big Brotherze?
    Nic nie myślę, bo go nie oglądałem - i oglądać nie mam zamiaru. Ale znając zasady takich programów uważam, że więcej z tego krzywdy - zwłaszcza dla osób, które odpadły - niż pożytku. A widzom zajmuje się jedynie czas: tak, jak guma do żucia zajmuje zęby.

  • Kiedy właściwie zdecydował Pan, że chce zostać aktorem? To marzenie z dzieciństwa? Czytałam, że pochodzi Pan z małej miejscowości o nazwie Kozy...


    To wieś na Podbeskidziu: ok. 10 km od Bielska-Białej. W moim rodzinnym domu panowała atmosfera "przebierańców". Było w tym coś szlachetnego: tradycja, że górale przebierają się z okazji świąt - żeby zrobić przyjemność nie tylko sobie, ale i sąsiadom - te szopki, przyśpiewki... Brałem w tym udział od dziecka - i chyba tak mi już zostało... A później trafiłem na bardzo dobrych nauczycieli. W szkole podstawowej spotkałem np. fantastyczną p. Bronisławę Wójcik, od języka polskiego, która prowadziła teatrzyk szkolny. Pamiętam do dziś: Bielsko-Biała, SP nr 11, a moją pierwszą rolą był Koziołek Matołek! Potem, w technikum mechaniczno-elektrycznym, miałem fantastycznego profesora matematyki: Tadeusza Lubowskiego. Wielu wspaniałych nauczycieli chciało ze mnie zrobić technika obróbki metali skrawaniem - bo na takim kierunku się uczyłem. A p. Lubowski zorientował się, że technik będzie jednak ze mnie nie najlepszy... Gdy zobaczył, jak mówię na jakiejś uroczystości w zakładzie pracy wiersz, stwierdził po prostu: "Na każdą lekcję matematyki masz przygotować nowy wiersz Gałczyńskiego!". I to się sprawdziło. Mam nadzieję, że następne pokolenia - moja córka, moi wnukowie - spotkają na swojej drodze nauczycieli równie dobrych, jak mnie się to udało. To nie musi być od razu jakiś mądry profesor czy doktor... Wystarczy zwykły nauczyciel z podstawówki. Ważne, żeby nie tylko wypełnił swoją "misję pedagogiczną", ale był po prostu wrażliwy. Wsłuchał się w młodego człowieka i pomógł mu zostać sobą... Wskazał drogę.

  • Odwiedza Pan czasami starą szkołę? Odświeża wspomnienia?
    Niestety, SP nr 11 już nie istnieje. Dowiedziałem się o tym, gdy przyjechałem do Bielska-Białej, żeby prowadzić teatr - pierwsze kroki skierowałem oczywiście do szkoły. Potem szukałem nauczycieli - ich też już nie ma. Szczęśliwe, odnaleźli się za to moi koledzy z podstawówki. I proszę sobie wyobrazić, o kim mówiliśmy na spotkaniu po latach? O nauczycielce, która siłą, szarpiąc za włosy, wciągała nas do swojego teatrzyku! O p. Bronisławie Wójcik! Pamiętaliśmy tylko rozkrzyczaną panią Wójcik i to, jak trzymała w garści moje włosy... Zresztą to, że jestem łysy, to także jej wina. Albo zasługa!

  • Czy dzisiaj, po latach, w dalszym ciągu czuje się Pan góralem?
    Tak, gdzieś to musi być w mojej naturze. Fakt, że niczego się w swoim życiu nie wstydzę, nawet błędów - oczywiście pod warunkiem, że ich nie powtarzam. Kto wie, czy nie wyniosłem tego właśnie z Beskidów. Bo tam ludzie przewracają się, mają w życiu potknięcia, ale jednocześnie bardzo się nawzajem szanują. Jeśli kogoś raz skrzywdzą, już nigdy nie zrobią tego ponownie. Tam nikt nie kopie leżącego. Dlatego nie wstydzę się swojego pochodzenia. I nie wyrzucam ze swojej osobowości małego chłopca, który w Kozach uczył się kiedyś człowieczeństwa...

  • A wraca Pan czasem do rodzinnej wsi?
    Naturalnie, nawet bardzo często! Ostatnio przyjąłem np. zaproszenie do spotkania z młodzieżą, do czytania dzieciom wierszy. To było dla mnie bardzo ważne: fakt, że mogę w końcu zwrócić część tego, co przed laty dostałem od prof. Wójcik. Dzisiaj, na własnym przykładzie, mogę tym dzieciom pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedyś byłem przecież małym Heniem, który siedział u babci w Kozach i wyglądając przez okno zastanawiał się, dokąd jadą te wszystkie samochody, skoro we wsi jest tylko jedna ulica... I ten Henio jest teraz znany, trafił do "telewizyjnego okienka"...

  • W Pana głosie słychać, że aktorstwo - zwłaszcza kontakt z młodzieżą - to nie tyle zawód, co prawdziwa pasja...


    Ależ ja w ogóle nie czuję się aktorem! A w każdym razie nie takim, który gra po to, żeby kłaniać się, rozdawać uśmiechy i autografy... Uważam, że autografy mogę dawać dopiero, jeśli mam coś do powiedzenia. Ale gdy jestem "pusty", to - choćbym nawet miał nazwisko "z pięcioma gwiazdkami" - mój podpis nic nie znaczy. Moim zdaniem, z każdego aktora powinno wychodzić człowieczeństwo. Sztuka wcale nie musi być filozoficzna czy ponadczasowa. To może być brudny, "węgielny" czy nawet "błotny" temat - ważne, by dotykał ludzi. By odnalazło się w nim kilku, kilkunastu czy może parę milionów widzów.

  • Takie ciągłe dawanie siebie nie wyczerpuje?
    Do niedawna wydawało mi się, że to bezkarne. Teraz wiem, że to jednak kosztuje. Człowiek staje się wypalony. Osiem lat temu grałem główne role w teatrze, w telewizji... Ale musiałem odejść. Czułem się pusty, jak butelka po piwie: wciąż te same propozycje, gesty, słowa... Zmieniali się tylko reżyserzy i koledzy na scenie. A teraz, po przerwie, znowu wracam do Warszawy.

  • I znowu będzie Pan działał "na wysokich obrotach"...
    Wie Pani, czasami w teatrze - zwłaszcza na prowincji - robi się spektakl za spektaklem. Wszystko, żeby zadowolić, jak mówił Jonasz Kofta, "orangutana na widowni". Ambicji, rok po roku, robi się coraz mniej... Młodzi ludzie, którzy kończyli szkołę aktorską pełni marzeń, czasem przez to toną. Godzą się na bylejakość. Już nie potrafią się zbuntować, na nowo zapuścić wewnętrznego, artystycznego motoru... Ale ja uważam, że Henryk Talar - i w ogóle każdy - jest winien, samemu sobie, troskę o własne życie. Musi dbać o swój rozwój. Kiedyś przeczytałem piękne zdanie: "Trzeba się codziennie budzić do tego samego snu". I to właśnie mi odpowiada.

  • Chciałby Pan jeszcze coś dodać na koniec? Coś przekazać czytelnikom?
    Tak, jedno zdanie. Aktor bez widza przestaje być aktorem. Dlatego dziękuję Bogu, że dzisiaj wciąż mam swoich widzów i słuchaczy...
    Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska

  • Bitwa more
    Jan
    Paweł