TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Waldemar Kownacki - Jestem wolny - mogę wszystko

. Data publikacji: 2016-02-15

W prawdziwym życiu, gdy człowiek trafia na sztorm, zachowuje się bardzo skromnie. Żadnych wielkich gestów - tylko nieprawdopodobna koncentracja. Trzeba dostosowywać się do sytuacji: po prostu umieć przeżyć.

  • Oglądał Pan "M. jak Miłość" nim przyjął rolę w serialu?
    Jeżeli, to sporadycznie. Może ze dwa odcinki?... Ale ja w ogóle nie oglądam seriali, bo nie mam w domu telewizora. Nie chodzi o to, że tego nienawidzę - nie jestem jakimś ortodoksem. Ale, ewidentnie, telewizor w domu mi przeszkadza. Więc go nie mam.
  • Pana zdaniem, Napiórkowski to postać pozytywna?
    Na początku tak myślałem. Ale na tym właśnie polega praca w serialu: aktor zazwyczaj nie wie, jak rozwinie się jego postać. Po prostu: przyjechał sobie do Grabiny facet, i już. A później scenariusz człowieka zaskakuje...
  • ...I przytrafia się romans z Małgosią.Ma Pan w ogóle coś na usprawiedliwienie swojego bohatera? Tak wykorzystać biedną, naiwną dziewczynę...
    On ma po prostu dwa różne światy. Na co dzień mieszka w Warszawie, gdzie pewnie nawet nie pamięta, że na wsi zdarzyła mu się taka przygoda. Nie chodzi o to, że jest jakimś donżuanem... Ale na pewno tego rodzaju związek inaczej odbiera osoba młoda, a inaczej taki stary byk! Napiórkowski też nie jest nieczuły na takie sytuacje, ale wraca do miasta i trafia do innej dżungli. A tamten las jest daleko...
  • Widzowie raczej rzadko mogą oglądać Pana na ekranie. Nie lubi Pan kina?
    Nie, po prostu nie miałem szczęścia do filmów. A gdy już zaczynałem cokolwiek robić, zwykle źle się to kończyło. Np. "Na srebrnym globie" Żuławskiego: po nakręceniu 60 procent, film przerwano. Postsynchrony robiliśmy dopiero po 11 latach! A poza tym, szczerze mówiąc, nigdy specjalnie nie garnąłem się do pracy...
  • To znaczy?...
    Mnie nie zależy na sławie, bo to zabiera za dużo czasu, a pieniądze były z tego kiedyś żadne. Wolałem sobie dorobić pracując jako stolarz i więcej czasu poświęcać żeglowaniu. Brałem np. z teatru urlopy - na rok, na półtora roku - właśnie, żeby popływać. To ważne, żeby nie zwariować na punkcie zarabiania pieniędzy. Ocean, sztormy... To człowieka "wsysa". A później wydaje mu się, że na lądzie jest nudno...
  • Więc może minął się Pan z powołaniem? Jako wilk morski pewnie byłby Pan pracoholikiem...
    Nie, nigdy nie chciałem zostać zawodowym żeglarzem. Dla mnie liczy się raczej świeżość wyboru. Zaraz po szkole, przez dwa lata byłem z przyjacielem w teatrze w Koszalinie. I pamiętam moment, gdy wychodziliśmy z tego teatru ostatni raz. Kolega jechał do Gdańska, a ja - bez pracy i mieszkania - wszystkie swoje rzeczy zredukowałem do takiego małego, wojskowego plecaka, stanąłem w tym Koszalinie i pomyślałem: "Jestem wolny. Mogę wszystko.". To był rewelacyjny moment.
  • Wolność jest dla Pana ideałem, czy ma jednak jakieś minusy?
    Takie życie może być uciążliwe dla bliskich. Obie strony muszą wtedy mieć do siebie duże zaufanie. Poza tym nie ma się w życiu stałej bazy. Dopóki człowiek jest jeszcze zdrowy, to o tym nie myśli. Ale może za kilka lat trzeba się będzie przenieść do Skolimowa (Schronisko Artystów Weteranów Scen Polskich - przyp. red.)? To dopiero będzie śmieszne!
  • Długie rejsy, niepewne jutro... Przygód to pewnie w Pana życiu nie brakuje? Jest jakieś zdarzenie, które wspomina Pan najmocniej?


    Wspaniałe przygody to były w dzieciństwie... Teraz, z odległości, wydają się śmieszne. Ale wtedy miały dla mnie wielką siłę. Dzieci mają własny świat, własny kosmos... Pamiętam, jak pierwszy raz uciekliśmy z siostrą z domu. Ja byłem w wieku przedszkolnym, ona na początku podstawówki. Mieszkaliśmy wtedy na Mazurach i z domu, zza jeziora, słyszeliśmy syrenę pociągu. Jechał gdzieś w świat... Później ustaliliśmy, że to pociąg do Krakowa i właśnie tam postanowiliśmy uciec. Odeszliśmy od domu - może na trzy kilometry, nie więcej - całą noc przestaliśmy pod jakimś wielkim drzewem, a rano powiedzieliśmy sobie: "No, to jesteśmy w Krakowie!". I ten Kraków, to było niesamowite przeżycie!

  • Chciałby Pan zostać żeglarzem także na ekranie? Z pana doświadczeniem, zagrać kapitana podczas sztormu to pestka...
    O, bardzo chętnie! Ale często to, co dzieje się w realnym życiu, wcale nie jest tak efektowne, jak na ekranie. Pamiętam, jak kiedyś namówiono mnie - bo byłem jeszcze głupi i łatwowierny - żebym sam wykonał w filmie numer kaskaderski. Wzięli mnie na ambicję: "Jesteś młody, wysportowany i co, nie dasz sobie rady?!". W efekcie byłem ciągnięty za koniem na linie - bo to był film historyczny. A żeby jeszcze bardziej zaoszczędzić na kaskaderach, to na koniu posadzono człowieka, który nie umiał jeździć i kompletnie nad zwierzęciem nie panował. No i ruszyliśmy: wokół pełno kamieni - bo kręciliśmy to na szlaku Orlich Gniazd - a ja nagle, kątem oka, widzę przerażone miny ekipy... Intuicyjnie odbiłem się od ziemi i... przeleciałem nad głazem wielkości stołu. Koń przez niego przeskoczył, bo robił co chciał - jeździec nie umiał go prowadzić. A ja, leżąc na plecach, nawet tego kamienia nie widziałem. Cała ekipa myślała, że roztrzaskam sobie głowę. Nie rozbiłem się właściwie tylko cudem. W następnej chwili lina sama się rozwiązała: ja zostałem na ziemi, a koń przeskoczył sobie przez taki wielki płot... Na tym płocie to już bym na pewno został! Już po fakcie, szef kaskaderów wziął mnie na bok i oduczył kozakowania. Powiedział krótko: "Słuchaj, to niebezpieczne. Jeden ruch i koniec. Kaskader jeszcze ma z tego pieniądze, a ty? Dostałeś coś ekstra? A poza tym, to zachowywałeś się zbyt naturalnie!". I to była prawda. Gdy ciągnął mnie koń reagowałem instynktownie: leżałem nieruchomo. Równie dobrze mogliby podczepić kukłę. A w filmie, żeby scena robiła wrażenie, trzeba się rzucać - pokazać, że tam jest żywy człowiek. Nawet, jeśli to jest nieprawdziwe.
  • Z filmami o morzu jest podobnie?
    Dokładnie tak. W prawdziwym życiu, gdy człowiek trafia na sztorm, zachowuje się bardzo skromnie. Żadnych wielkich gestów - tylko nieprawdopodobna koncentracja. Trzeba dostosowywać się do sytuacji: po prostu umieć przeżyć. To bzdura, gdy ktoś mówi, że walczył ze sztormem. To głupota: z żywiołem nie da się walczyć. Ale w filmie to by efektownie nie wypadło. Więc grozę trzeba zagrać jakoś inaczej...
  • Trzy, najważniejsze cechy Pana charakteru?
    Na pewno uczciwość. Wbrew pozorom, pewnie łagodność... Choć ludzie, z tego co widzę, raczej postrzegają mnie zupełnie inaczej. No i mam w sobie radość. Lubię życie.
  • Tęskni Pan za krajem podczas rejsów?
    Nie tęsknię za Polską, tylko za ludźmi. Ale to prawda, że człowiek zawsze chce wrócić do miejsca, w którym się wychował. Tutaj ma swój język. Nie chodzi o sposób mówienia, ale o skróty myślowe, wspólne przeżycia.
  • A zawinął już Pan do portu, choćby i egzotycznego, w którym poczuł się Pan jak w domu?


    Oczywiście! Czasami, po trzech piwach, myślę sobie: "Tutaj się osiedlę". Ale później to mija... Na pewno cudowne miejsce to Azory. Gdy człowiek wpływa do portu, w ciągu pięciu pierwszych minut zaprzyjaźnia się z całym miastem. Siedzi na miejscu przez tydzień, później wypływa i nie wymienia nawet jednego adresu czy telefonu. Bo tam najważniejszy jest przypadek. Jeśli spotkasz kogoś drugi raz to dlatego, że tak chciał los.

  • Nigdy się Pan nie bał, że po kolejnym rejsie miejsce w teatrze nie będzie już czekało?
    Nie. Mam przecież dwie ręce: umiem zdjąć marynarkę i zarobić na życie. A do tego wcale nie muszę być aktorem. Bardzo cenię ludzi, którzy bez sceny nie wyobrażają sobie życia. Ale dla mnie to przyjemność tylko od czasu do czasu. Mam inne pasje.
  • I żadnej pracy się Pan nie boi?
    Nie. Dotąd dorabiałem głównie jako stolarz. Bardzo lubiłem urządzać ludziom mieszkania - także kolegom po fachu: robiłem meble, budowałem antresole... Ale pracowałem też np. w fabryce farb i lakierów okrętowych...
  • W fabryce?
    Tak, gdy jako dzieciak rzuciłem szkołę. Stwierdziłem, że nie muszę przecież za wszelką cenę umieć czytać i pisać! No i zrobiłem sobie w życiu eksperyment. Trafiłem do fabryki, gdzie 40-letni ludzie byli starcami. Po roku miałem dosyć i wróciłem grzecznie do szkoły...
  • No to wcześnie zaczął się Pan buntować...
    Oj, wcześnie. Miałem chyba z 14 czy 16 lat, gdy mieszkałem na klatkach schodowych i w starych samochodach, a do szkoły wpadałem tylko z rzadka... Ale nie z winy rodziny: dom miałem wspaniały. To był czysty bunt. Przeszedłem przez pięć ogólniaków - w żadnym nie byłem dłużej, niż rok, bo od razu mnie wyrzucali. Maturę skończyłem tylko cudem.
  • Ale w końcu spoważniał Pan na tyle, żeby wybrać studia...
    Nie, to też był przypadek! Wcześniej chodziłem do teatru głównie po to, żeby postrzelać sobie z procy do aktorów! Po maturze myślałem o Politechnice, AWF-ie... A gdy trafiłem na egzamin do szkoły teatralnej, nagle okazało się, że mam problem, bo... dostałem się od razu. Wokół widziałem ludzi, którzy odpadli: płakali, byli załamani... A ja poszedłem tam właściwie przypadkiem.
  • I co, nie korciło Pana, żeby znowu zbuntować się, rzucić te nudne studia...
    Nie, przecież to było kilka lat zabawy! Kiedyś ludzie traktowali ten zawód normalniej. Aktorstwo? A co to za wyższe studia?! Przecież to tylko udawanie... Moim zdaniem o wiele lepiej jest w USA: tam, jak ktoś chce, może wykupić sobie rok, czy dwa lata nauki w jakimś studium i po prostu nauczyć się warsztatu. To szkoła zawodowa. Aktor, jeśli nie ma takiej potrzeby, wcale nie musi być oczytany...
  • Ostatnie pytanie: zaplanował już Pan najbliższy rejs?
    Na razie nie. Ale teraz mamy z bratem porządną, morską łódkę i zamierzamy zabrać się za to poważnie. On skończy ze swoimi biznesami - ma firmę, ale chce przejść na wczesną emeryturę... I bardziej niż pracą, będziemy zajmować się po prostu życiem.
    Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska
  • Bitwa more
    Jan
    Paweł